Wywiad z Robertem Hutchkinsonem, kierowcą XVI Karmapy, przeprowadzony przez redakcję DD wiosną 2002 roku.
Tłumaczenie: Agnieszka Bałazy i Grzegorz Kuśnierz
DD: Czy mógłbyś opowiedzieć nam jakieś historie z życia 16 Karmapy?


Robert: OK. Był rok 1974. W wyniku niezwykłego zbiegu okoliczności wylądowałem za kierownicą limuzyny XVI Karmapy. Zostałem jego szoferem. Na początku całej podróży o buddyzmie nie wiedziałem prawie nic. Tu i ówdzie coś obiło mi się o uszy, nie miałem jednak żadnego bezpośredniego doświadczenia. Byłem w kontakcie z pewną organizacją z San Francisco, która organizowała wizytę Karmapy w Kalifornii i na Wschodnim Wybrzeżu, w Nowym Jorku i paru innych miastach. Ponieważ parę lat wcześniej byłem kierowcą rajdowym, ludzie ci uznali, że Jego Świątobliwość będzie w moim aucie bezpieczny. Dzięki temu przez parę kolejnych tygodni doświadczyłem bliskości Karmapy i szkoły Kagyu. To doświadczenie zostało ze mną przez następnych 28 lat, do dziś.
Chętnie podzielę się swoimi wspomnieniami, niektóre z nich są zabawne, inne natomiast pełne znaczenia. Ludzie pytają często o życie prywatne XVI Karmapy. Osobą, która była z nim przez 24 godziny na dobę był Dziamgon Kongtrul Rinpocze. Nie wszyscy może o tym wiedzą, ale Rinpocze doskonale mówił po angielsku, dlatego w samochodzie często występował w roli tłumacza. Był naprawdę niezastąpiony. Wyobraźcie sobie karawanę z około 40 lamami towarzyszącymi Karmapie, w tym z Szamarem Rinpocze, Kalu Rinpocze i wieloma innymi wielkimi nauczycielami, którzy już dawno umarli lub przynajmniej udali się do Czystych Krain. Zewsząd byłem otoczony ich wibracją! Mój dyżur trwał od siódmej rano do jedenastej wieczorem, przez siedem dni w tygodniu. Przez cały ten czas miałem jednak okazję przebywać w polu mocy Karmapy i innych lamów.
Nasza pierwsza trasa zaczęła się w San Francisco, odbyliśmy tam całą serię długich przejazdów. Karmapa przeprowadzał ceremonię Czarnej Korony nawet trzy razy dziennie, często w miejscach oddalonych od siebie o sto lub więcej kilometrów. Z San Francisco wyjeżdżaliśmy zwykle o szóstej lub o wpół do szóstej rano. Nasza karawana liczyła do dwunastu samochodów z lamami i Karmapą. Ja musiałem dopilnować, żeby każdy dotarł we właściwym czasie we właściwe miejsce.
Kiedy wyjeżdżaliśmy z rezydencji, w której mieszkał Karmapa, otworzyłem przed nim drzwi samochodu. Kiedy już usiadł na tylnym siedzeniu, okrążyłem samochód i otworzyłem drzwi Dziamgonowi Kongtrulowi Rinpocze, który trzymał w rękach jakąś paczkę. Była owinięta chustą. Pomyślałem sobie "Hmm, to pewnie jakieś święte księgi, jakże to duchowe!" Zamknąłem drzwi i ruszyliśmy w strugach deszczu, pustą o tej godzinie autostradą. W ten chłodny, niedzielny poranek jechaliśmy do ośrodków założonych w owym czasie przez Czogyama Trungpę Rinpocze, którego w 1969 roku Karmapa wysłał do Stanów, by rozprzestrzeniał Dharmę na Zachodzie. Tak czy owak jechaliśmy autostradą, wokół panowała cisza, słychać było tylko szmer opon i odgłos pracujących wycieraczek, gdy nagle usłyszałem dźwięk otwieranej puszki. Kątem oka spojrzałem w lusterko, a tam Kongtrul Rinpocze otworzył właśnie paczkę, o której myślałem że wypełniona jest sutrami, i wyciągnął z niej dwie puszki dietetycznego 7-UP. Szósta rano, Karmapa i Dziamgon Kongtrul piją z puszek dietetyczne 7-UP na tylnym siedzeniu samochodu, niezapomniany widok!
Objechaliśmy parę półwyspów San Francisco, Karmapa udzielił porannej ceremonii Czarnej Korony. Następnie mieliśmy odwiedzić swoisty aśram, było to miejsce położone wysoko w górach Santa Cruz, gdzie ludzie żyli w bardzo prostych warunkach, w namiotach, w takiej hipisowskiej komunie jakie możecie sobie obejrzeć na filmach z lat sześćdziesiątych, z tym że wszyscy ci ludzie byli buddystami szkoły Kagyu. Tak więc jechaliśmy krętymi szosami, aż dotarliśmy do drogi polnej. W dalszym ciągu lał deszcz, więc wszystkie te piękne auta, my jechaliśmy mercedesem sedan z 4,5 litrowym silnikiem, jaguary i inne wspaniałe maszyny specjalnie na tę okazję ofiarowane przez członków organizacji zajmującej się wizytą Karmapy, wszystkie te świetne samochody wylądowały w błocie. Pięliśmy się pod górę w ulewnym deszczu, aż dotarliśmy do obozowiska. Na miejscu uczniowie Karmapy podarowali mu kwiaty i inne symboliczne prezenty. Prawdę mówiąc nie wiem, co działo się dalej, bo jak zawsze musiałem wraz z innymi kierowcami zostać przy samochodach. Po jakichś czterdziestu pięciu minutach ruszyliśmy z powrotem.
Mieliśmy specjalny rozkład jazdy, w którym rozpisana była każda godzina wizyty Karmapy. Mieliśmy jechać do miasta oddalonego od San Francisco o 130 km, tak więc w dwie, dwie i pół godziny mogliśmy tam spokojnie dotrzeć. Kiedy dotarliśmy z powrotem do wjazdu na szosę i ruszyliśmy w dół, Dziamgon Kongtrul Rinpocze pochylił się do przodu i powiedział do mnie "Jego Świątobliwość mówi, że teraz jedziemy na lotnisko". Cóż, w tej okolicy były trzy główne lotniska: San Francisco Airport, San Jose Airport i Oakland Airport, oddalone od siebie o jakieś 80 km. Nie było tego w moim rozkładzie jazdy, ani w rozkładach jedenastu czy dwunastu kierowców za mną, którzy byli przekonani, że dotrą za nami do miejsca będącego kolejnym punktem programu. Zapytałem Dziamgona Kongtrula: "Na które lotnisko?" Ten chwilę porozmawiał po tybetańsku z Karmapą, następnie pochylił się do przodu i powiedział: "Jego Świątobliwość nie wie", a ja pomyślałem sobie: "No to pięknie!". Wyjaśniłem Dziamgonowi Kongtrulowi, że w okolicy są trzy albo cztery lotniska, natomiast on odpowiedział: "Jego Świątobliwość mówi, że Czogyam Trungpa odlatuje z lotniska na trzyletnie odosobnienie i że będzie to dla niego bolesne, i przykre doświadczenie, jeśli nie otrzyma wcześniej błogosławieństwa Jego Świątobliwości". Nie wiedziałem, co mam zrobić. Kiedy zatrzymaliśmy się na czerwonym świetle, wyskoczyłem z samochodu i powiedziałem kierowcy stojącemu za mną, żeby jechali prosto do miejsca, gdzie miała się odbyć kolejna ceremonia Czarnej Korony oraz że my tam teraz nie jedziemy, ponieważ Karmapa chce jechać gdzie indziej. Po przekazaniu tej wiadomości wróciłem do samochodu i ruszyliśmy dalej. Na szczęście nasz samochód należał do prezesa tej duchowej organizacji i wyposażony był w telefon. Zadzwoniłem więc do pewnej dobrej przyjaciółki w biurze organizacji: "Sytuacja wygląda tak - powiedziałem - że Jego Świątobliwość chce jechać na lotnisko, a ja nie wiem nic poza tym, że Czogyam Trungpa odlatuje z niego w południe". Kobieta ta była niesłychanie skuteczna. Powiedziała: "Sprawdzę to i oddzwonię" i odłożyła słuchawkę. Zacząłem kalkulować odległość i zrozumiałem, że w przeciągu czterdziestu minut jakie nam zostały do południa, nie tylko nie uda nam się dotrzeć do wszystkich trzech, ale że możemy nawet nie dotrzeć do żadnego z nich. Gdy o 11.20 ruszyliśmy w kierunku autostrady, zadzwonił telefon. To była kobieta z biura. "Wytropiliśmy go - oznajmiła - odlatuje z San Francisco Airport w południe, samolotem United Airlines." Obliczyłem, że będę musiał jechać niesłychanie szybko, żeby zdążyć na czas. O tym, że Karmapa uwielbiał szybką jazdę, dowiedziałem się od Lamy Ole dopiero wiele lat później. Byłem kierowcą rajdowym za kierownicą mercedesa o 4,5 litrowym silniku, tak więc szybka jazda nie była problemem. Jechaliśmy 150 - 160 km na godzinę w ulewnym deszczu. Podjeżdżałem z tyłu do samochodów, które jechały 100 km na godzinę wolniej ode mnie, one miały 65, a my 185 km na godzinę na liczniku. Tymczasem Karmapa z Dziamgonem Kongtrulem spokojnie sobie siedzieli na tylnym siedzeniu, żartując od czasu do czasu. Pomyślałem sobie: "O mój Boże! Na tylnym siedzeniu siedzi jeden z największych, a może największy, król Joginów. Ja siedzę za kierownicą samochodu wartego 35 tysięcy dolarów, należącego do szefa organizacji, dla której pracuję i co się stanie jeśli..." Wszystkie te myśli kotłowały mi się w głowie. Spojrzałem w lusterko, a Karmapa się śmiał. Ściskałem kierownicę tak mocno, że aż pobielały mi kostki na dłoniach. Wpadliśmy na Lotnisko San Francisco. Na miejscu grupa dwustu, może trzystu uczniów Czogyama Trungpy przyszła, żeby się z nim pożegnać. Gdy tak stali przy bramce, wyglądali na bardzo, bardzo zmartwionych. Spuszczony wzrok, ramiona bezwładnie zwieszone. Była za dwie dwunasta. Przejechaliśmy przez trawnik, zatrzymałem samochód. W międzyczasie zaradni ludzie z biura organizacji zdążyli zorganizować elektryczny samochodzik do przewożenia inwalidów i VIP-ów. Karmapa wskoczył do pojazdu i odjechał, a ja oczywiście musiałem zostać przy samochodzie w miejscu wyraźnie oznaczonym "Zakaz parkowania". Jednak w obliczu ilości złamanych w ciągu ostatnich 40 minut przepisów drogowych, nie grało to już zbyt wielkiej roli. W każdym razie, chwilę później Karmapa pojawił się znowu, a wszystkich tych dwustu czy iluś tam uczniów śmiało się. Karmapa promieniował. Podszedł do samochodu, ja otworzyłem mu drzwi i odjechaliśmy. W drodze powrotnej Karmapa pochylił się do przodu i położył mi ręce na głowie. Byłem bardzo wystrojony, sporo wtedy myślałem o swoim wyglądzie. Karmapa natomiast, chociaż na włosach miałem lakier i każdy włos leżał tam gdzie leżeć powinien, śmiejąc się zaczął czochrać moje włosy tak, że doprowadził je do absolutnego nieładu. Trwało to jakiś czas, aż w głowie zaczęły mi wybuchać jasne światła. Moja fryzura przestała mieć jakiekolwiek znaczenie, szyję miałem jak z gumy. Szybko wydarzało się wiele rzeczy, dokładnie nie wiedziałem co się ze mną dzieje, byłem całkowicie zdezorientowany. Po jakichś pięciu minutach to się skończyło. Karmapa oparł się o siedzenie, a Dziamgon Kongtrul Rinpocze pochylił się do przodu i powiedział: "Jego Świątobliwość mówi, że to błogosławieństwo specjalnie dla ciebie". Nigdy tego nie zapomnę.
Jechaliśmy dalej, do reszty samochodów i lamów. Na miejscu, jakby nigdy nic, Karmapa udzielił inicjacji Czarnej Korony. Następnie wyruszyliśmy dalej.
W Beverly Hills wydarzyła się mniej zabawna historia. Karmapa mieszkał w domu Jamesa Coburna, niesłychanie bogatego aktora. Jego dom był na tyle duży, że wszyscy mogliśmy się tam zatrzymać. On sam ze swoją służbą przeniósł się do domku dla gości. Jednak wszyscy lamowie byli bardzo zmartwieni. Kiedy przyjechałem wczesnym porankiem do pracy, wszyscy stali jakoś tak cicho i wyglądali na strapionych. Kiedy zapytałem ludzi z organizacji, dla której pracowałem, co się stało, powiedzieli, że aktor użył tanek jako obrusów i rytualnych czaszek - kapal - jako popielniczek. Lamów bardzo zmartwiło takie świętokradztwo. Mnie również wcale się to nie podobało. Dokładnie nie znam przebiegu sytuacji, ale była to najgorsza część całej podróży. Tak czy owak wkrótce wszyscy wrócili do równowagi i życie potoczyło się dalej.
Kiedy jeszcze mieszkaliśmy w Beverly Hills, zwykle przychodził do nas, kierowców, któryś z tłumaczy. Jeśli Karmapa chciał gdzieś pojechać, to jechaliśmy. Jak nie, to czekaliśmy i to też było OK. Któregoś dnia, około piątej po południu, jeden z nich podszedł do mnie i powiedział: "Robercie, Jego Świątobliwość chce cię widzieć". Pomyślałem tylko: "O mój Boże, co zrobiłem nie tak?" i udałem się do jego pokoju. Karmapa siedział na podłodze w towarzystwie kilku lamów i tłumacza. Jeden z jego ptaków siedział mu na ramieniu, drugi na głowie, a dwa małe pieski, z którymi zawsze podróżował, leżały na jego nogach zwinięte w kłębek. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że Karmapa miał jedną z największych na świecie kolekcję ptaków, ale o tym później.
Tłumacz wezwał mnie do pokoju i kazał usiąść tuż obok Karmapy. Promieniowała od niego ogromna moc, wyraźnie można było ją poczuć, zapierała dech w piersiach. On natomiast był całkowicie rozluźniony, bawił się ze swoimi ptakami. Chwilę potem powiedział coś do tłumacza, który rzekł: "Jego Świątobliwość chce twój zegarek." W owym czasie miałem całkiem sporo pieniędzy, dlatego na ręce miałem jeden z tych wyszukanych, złotych Rolexów. Wtedy kosztował 18 000 dolarów, dziś kosztuje pewnie ponad 30 000. To był mój skarb, część mojej osobowości, rozumiecie? To był mój Rolex! I Karmapa chciał go dostać. Nie wiedziałem co mam zrobić, przełknąłem ślinę, zdjąłem zegarek i podałem go tłumaczowi, który podał go Karmapie. Pomyślałem, że może chciał go sobie tylko pooglądać, ale on nie zwracał już na mnie uwagi. Popatrzył na zegarek i powiedział coś do tłumacza. "To wszystko" - usłyszałem. Tak więc byłem trochę... Przecież to był mój zegarek! Nie wiedziałem, co będzie dalej i czy go kiedykolwiek znowu zobaczę. Cóż, wszystko skończyło się szczęśliwie, następnego dnia jeden z tłumaczy przyniósł mi go z powrotem.
Równocześnie działo się wiele innych rzeczy. Karmapa udzielał ceremonii Czarnej Korony, tak pełnych mocy, że traciłem poczucie rzeczywistości, pod koniec musiałem naprawdę wziąć się w garść, żeby móc prowadzić samochód.
Później, kiedy jeszcze byliśmy w Beverly Hills, udaliśmy się na wyprawę do posiadłości Hugha Heffnera, szefa Playboya. Niewiele osób o tym wiedziało. Pamiętacie, wcześniej wspominałem, że Karmapa miał jedną ze słynniejszych na świecie kolekcję rzadkich ptaków, a osobą, która miała równie słynną kolekcję rzadkich ptaków, prawie równą kolekcji Jego Świątobliwości, jeśli to w ogóle było możliwe, był właśnie Hugh Heffner. Nie znam szczegółów, ale, jak już mówiłem, mieliśmy jechać do posiadłości szefa Playboya i to wszyscy razem, świta czterdziestu lamów, tuzin samochodów. Pojechaliśmy przez Beverly Hills w dwanaście samochodów, jeden za drugim, stanęliśmy na znaku stopu tworząc niezły korek. W końcu podjechaliśmy do posiadłości magnata branży pornograficznej, a tam okazuje się, że mamy przez jakieś 25 minut czekać przed bramą wjazdową, co Karmapę niezbyt rozbawiło. Brama była nad wyraz solidna, a przed nią stało kilku twardzieli - takie typki o szerokich barach, włoskach na jeża, w ciemnych okularach, za krótkich, ciemnych spodniach, białych skarpetkach do nich i z wielkim wybrzuszeniem z lewej strony marynarki. Tak wyglądała część systemu ochrony Hugha Heffnera. Cóż, po całym tym czekaniu i kilku telefonach pomiędzy tłumaczem a posiadłością, wrota w końcu się otworzyły i wjechaliśmy. Jak zrozumiałem, była to stara ceglana rezydencja, którą jakiś hollywoodzki magnat filmowy z lat trzydziestych kazał rozebrać i cegła po cegle przenieść z Anglii. Piękne miejsce. Wjechaliśmy i zobaczyliśmy kilka panienek w bikini, które chowały się za drzewami, i zrozumieliśmy, a raczej dano nam później do zrozumienia, że większość dam, zwykle zdobiących trawnik, narzuciła coś na siebie tylko z okazji wizyty Karmapy. Nie do końca wiem, o co chodziło, tak czy owak panie wyglądały trochę dziwnie, gdy tak przemykały w szpilkach po mokrej trawie. Zaparkowaliśmy przy wejściu i otworzyłem Karmapie drzwiczki. Byłem nieskazitelnie ubrany, bardzo oficjalnie, czarne rękawiczki i te sprawy, do tego czasu zdążyłem już trochę docenić znaczenie szkoły Kagyu i częściowo zrozumieć, kim jest Karmapa. Odwróciłem się, kiedy Karmapa stał już na podjeździe, a Hugh Heffner wychodził z domu, ubrany w pomięte dżinsy i dżinsową kurtkę. Z ust wystawała mu poobgryzana kolba kukurydzy. Nie wyciągając jej z ust podszedł do Karmapy, wyciągnął rękę i powiedział: "Siemanko!". A ja pomyślałem: "O, Boże!". Miałem ochotę wczołgać się pod samochód, wstydziłem się tego, że jestem Amerykaninem. Co stało się potem? Zniknęli w domu i, jak się później dowiedziałem, Karmapa chciał kupić jednego z ptaków Hugh Heffnera, ale ten odmówił. Kiedy Karmapa wyszedł z domu, jego twarz była zachmurzona, a oczy miał czarne jak węgiel. Wszyscy widzieli, jak był wściekły. Nigdy nie widziałem Karmapy w takim stanie, był naprawdę, naprawdę niezadowolony.
Być może nie powinienem mówić, że był wściekły, bo to nie leżało w jego naturze, ale był bardzo poruszony. Wsiadł do samochodu i w milczeniu pojechaliśmy z powrotem do rezydencji. W ciągu kilku następnych dni wykonano dużo telefonów, odbyło się wiele negocjacji ale ostatecznie Hugh Heffner nie chciał przystać na prośbę Karmapy. Nie potrafiłem tego pojąć. Pomyślałem sobie, że nigdy bym czegoś takiego nie zrobił. Karmapa poprosił mnie o zegarek i dałem mu go. Gdybym miał ptaki i on chciałby je mieć, to dałbym mu swoje ptaki. Albo koszulę.
Mógłbym tak opowiadać bez końca. To są co ciekawsze opowiastki z czasu, kiedy byłem kierowcą Karmapy. Chciałbym też wyrazić wdzięczność, że dano mi taką możliwość. Nie wiem jak to się stało, ale, jak mówi Lama Ole, przekaz jaki wtedy otrzymałem, jeśli mogę użyć takiego słowa, zawsze przynosił mi pożytek. Było to błogosławieństwo wykraczające poza moje zrozumienie. Cieszę się, że mogłem podzielić się z wami tym kawałkiem historii z 1974 roku. .


DD: Dziękujemy bardzo. Mamy jeszcze jedno pytanie. Czy byliście na ranczo w Santa Fe, tutaj?
Robert: Z Karmapą?


DD: Tak, z całą świtą, gdzieś około 1981 roku?


Robert: Nie, to był 1974 rok, Karmapa był tu przez jakieś sześć tygodni. Byliśmy w San Francisco, Los Angeles, Santa Fe i znowu w Los Angeles, potem na jakiś czas pojechaliśmy prosto do Nowego Jorku, potem chyba do Buffalo i znów do Nowego Jorku. To była niezła jazda. Cóż mogę o tym powiedzieć... Wiele razy tam, gdzie Karmapa się zatrzymywał, spałem na podłodze, zwykle w jadalni albo bawialni, które o północy były jedynymi miejscami, gdzie mogłem rozłożyć śpiwór albo po prostu przykryć się płaszczem i zasnąć. Rano, o 4.30, budzili mnie lamowie, szukający największego pokoju w domu. Zaczynali odprawiać swoje rytuały, a ja o 4.30 rano czułem się jak kluchy, wyczerpany po dwóch, trzech godzinach snu. Słuchałem tych pudż i powoli uświadamiałem sobie, co się dzieje. Byłem totalnie odurzony. "Co się stało?" myślałem. Tymczasem zanim wstałem z podłogi, już fruwałem. To było niesamowite, oni byli na drugim końcu pokoju, ale to nie miało znaczenia, całe pomieszczenie wibrowało. Czterdziestu lamów, trudno określić ich wiek, mieli po 50, 60, 70 albo 80 lat. Większość z nich wykonywała te pudże razem z Karmapą w klasztorze, przynajmniej przez ostatnich 30 lat. Chodzi mi o jakość tej grupy, uwagę jaką przywiązywali do mantr, to było jak dźwięk tnącego miecza, cięło jak nóż, to było wspaniałe. Nigdy tego nie zapomnę. Nigdy. Przyjaciele zachęcali mnie, żebym napisał o tym wszystkim książkę, o Karmapie, ale jeszcze się do tego nie zabrałem. Był tak niezwykłym człowiekiem... to znaczy, był taki osadzony i majestatyczny. Potrafił siedzieć tak przez dwie godziny podczas Ceremonii Czarnej Korony, a potem dawał błogosławieństwa kilku tysiącom osób i ryczał przy tym ze śmiechu. Był przyjacielski i tak spontaniczny jak małe dziecko. Mówiłem już to dzisiaj komuś, kiedyś spojrzałem w tylne lusterko i zobaczyłem Dziamgona Kongtrula zwiniętego na kolanach Karmapy jak niemowlę. A on go tylko obejmował i patrzyli sobie w oczy z takim oddaniem, którego nie da się opisać. Głęboko mnie to poruszyło. Innym razem zobaczyłem w lusterku jak robili mudry, obaj wykonywali te rytualne gesty i byli tak doskonale zsynchronizowani, to było jak taniec, mruczeli przy tym coś pod nosem w jakimś języku. To był tak piękny widok, że pomyślałem, zastanawiałem się wiele razy, dlaczego jestem jedyną osobą, która to widzi. No, nie tak do końca, ale chodzi mi o ten szczególny moment doniosłości. Tyle ode mnie, słońce i plaża czekają. Wszystkim wam bardzo dziękuję.
Chociaż..., jest jeszcze coś, co mi się przydarzyło. Przez jakieś 22 czy 24 lata nie miałem kontaktu ze szkołą Kagyu. Po całej tej przygodzie z wożeniem Karmapy poszedłem na kilka spotkań z Czogyamem Trungpą Rinpocze w Berkeley, ale to było... Rinpocze przychodził na wykład cztery godziny spóźniony i ochroniarze musieli go wnosić na podest. Jego umysł był tak zdewastowany, że przestałem tam przychodzić. Dopiero wiele, wiele lat później kiedy mieszkałem w Meksyku, uczyłem tam akupunktury czy raczej akupresury, jeden z moich uczniów wręczył mi fax, jedną kartkę papieru, na której było napisane: "Lama Ole Nydahl, uczeń Jego Świątobliwości 16 Karmapy." Nigdy wcześniej nie spotkałem Olego, ale "Jego Świątobliwość XVI Karmapa" wyskoczył do mnie z tej kartki. Przeczytałem dalej, że Ole będzie prowadził kurs poła w miejscu o nazwie Mexicali, jakieś 90 km na wschód od oceanu, od miejsca gdzie akurat byłem. Koniec tego był taki, że zadzwoniłem do San Francisco, złapałem Jaspera i powiedziałem mu, że w 1974 woziłem Karmapę, a on odpowiedział "Jasne, przyjeżdżaj!". Pojechałem na poła, spotkałem tam Olego i nic już nie było takie jak przedtem. I tak oto jestem tu dzisiaj. Minęły 22 lata! Błogosławieństwa od Karmapy nie odchodzą, tak samo jak te od Olego. To wszystko, co przydarzyło mi się przez te 10 lat, odkąd jestem z Ole, jest ciągle obecne, tak jakby wydarzyło się wczoraj. Kiedy tylko się o nim mówi... Tak.
Byłem na poła i zobaczyłem zdjęcie XVII Karmapy, nawet nie wiedziałem, że się odrodził, że Jego Świątobliwość się reinkarnował. Był tam stół ze zdjęciami, taki jak na większości kursów, wziąłem z niego zdjęcie XVII Karmapy, miał na nim 12, może 13 lat. Momentalnie wybuchnąłem płaczem. Nie wiedziałem dlaczego. Łzy same ciekły mi po twarzy i tak jak to zrozumiałem, to było to, że rozpoznałem Karmapę i że obudziło się moje głębokie oddanie dla niego, dla szkoły Kagyu i dla nauk. Jestem niezmiernie wdzięczny za to i za wiele innych rzeczy. To było piękne doświadczenie. No i oczywiście ludzie rozumieli, co się stało. To było piękne. Jestem całkowicie oddany linii, do końca życia, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Kiedyś sądziłem, że to tylko mój trip. Teraz myśle inaczej... Tu się naprawdę coś dzieje, zawsze się działo. OK?