Troche przekory i czarnego humoru
Rafał Żwirek: Przez wiele lat w twoim prywatnym mieszkaniu mieścił się warszawski ośrodek...


Rafał Olech: To trwało osiem lat. Po studiach wróciłem do Warszawy. Już jakiś czas byłem buddystą, trzy, cztery lata, może trochę więcej. Pojechaliśmy z Mędrekiem na poła na Krym i wróciliśmy nieźle naładowani. W tym czasie warszawska sanga się rozpadła i wszyscy szukali miejsca na nową gompę. Zaczęli przychodzić nowi ludzie, a ośrodek był u Miry w małym mieszkaniu i brakowało miejsca. A ja akurat dostałem duże mieszkanie na Sadybie. Było niewykończone, w dużym pokoju, gdzie potem medytowaliśmy, leżała sterta desek na gołym betonie. Trzeba było włożyć trochę pracy, ale na gompę moim zdaniem nadawało się idealnie. Przyszła Mira i Wojtek. Zobaczyli mnie, trochę się zdziwili, potem zobaczyli dom i spodobało im się. Nastąpiło pospolite ruszenie, sprzątanie, malowanie, przekładanie różnych rzeczy z miejsca na miejsce. Nie było też jeszcze kuchni, więc wszystkie naczynia myliśmy w wannie prysznicem. Całkiem niezła metoda, szybko idzie.
Przez pierwszy rok spraw w gompie pilnował Mędrek, bo ja byłem w Londynie. Ale musiałem wrócić, ze względu na sąsiadów z dołu, którzy zaczęli łapać lekkie ciśnienie. I dobrze się złożyło, bo akurat wtedy Wojtek zaczął szukać kogoś, kto mógłby robić "diamentówkę". Ponieważ studiowałem grafikę, pomyślałem sobie, że może się przydam.

RŻ: Jakbyś miał w skrócie te osiem lat opowiedzieć to, jak to było? Śpiewaliście jeszcze pudże?


RO: Tak. Na początku przychodził Magura i robiliśmy pudżę Czenrezig. Kiedyś przyjechało dwóch młodych khenpo, zrobili wykłady, takie bardziej tradycyjne, ze śpiewami i modlitwami. Czuliśmy się trochę dziwnie, nie rozumiejąc, co właściwie robimy. Ale to dość szybko się skończyło i ten bardzo tradycyjny wątek wkrótce gdzieś odpłynął. Chyba głównie przez wibrację ludzi. Po prostu nikomu te pudże nie pasowały, nikt się z tym dobrze nie czuł, więc jakoś automatycznie coraz rzadziej je robiliśmy.


RŻ: Jacy ludzie wtedy przychodzili do ośrodka?


RO: Dużo bardzo różnych ludzi się przewinęło. Było kilku takich, którzy jak przyszli to od razu wiedziałem, że zostaną na długo. Pamiętam jak Marcinek przyszedł pierwszy raz. Kędzierzawy, baranek na głowie, w krótkich kolarskich spodenkach niebieskiego koloru, opiętych na jajkach. Taki totalny chłopaczek. Przyszedł, zaczęliśmy gadać i od razu złapał bakcyla. Pojawił się w mojej głowie taki błysk, że zostanie i będzie z niego naprawdę mocny facet. No i proszę! Drugą taką osobą był Młody. Przyszedł i też wiedziałem, że to zadziała. Ale oczywiście przychodziły też osoby z drugiego końca krzywej Gaussa. Paru wariatów się przewinęło. Była taka dziewczyna, którą ciągle musieliśmy wyrzucać na siłę, bo zachowywała się agresywnie. Kiedyś przyprowadziła swojego chłopaka, który był naprawdę nieźle demoniczny. Miał ciemne, głęboko osadzone, podkrążone oczy, długie, brudne sklejone włosy, blizny na rękach i szramę na szyi po nieudanej próbie samobójczej.
RŻ: Gompa na Zielonej była zawsze takim miejscem, że jak ktoś nie miał gdzie spać to mógł tam przyjść. Nie mówię o ludziach z ulicy. Mówię o przyjaciołach, że wielu mogło tam pomieszkać.


RO: Tak było. To w dużej mierze zasługa Sylwii. Wiedziałem, że w ośrodku może mieszkać tylko wyjątkowa kobieta, która będzie w stanie funkcjonować przy braku prywatności, która po prostu lubi ludzi, jest na nich otwarta i która ma tyle wewnętrznego przekonania, że warto coś robić dla innych i ma w sobie tyle ciepła, że w ogóle będzie w stanie w to wejść. A Sylwia taka jest. Dzięki temu wszystko w naturalny sposób elegancko zatrybiło. Oczywiście były różne momenty. Trudno jest zachować równowagę pomiędzy miejscem publicznym, wspólnym jakim jest gompa, a prywatnym jakim było moje mieszkanie. I to dotyczy zarówno właścicieli, jak buddystów. Bo jak tu się zachować, gdy właściciel mieszkania jest np. wkurzony? Żeby "odprywatyzować" nieco Zieloną przez te osiem lat zawsze mieszkał z nami ktoś jeszcze. Inspirująco jest żyć z ciekawymi ludźmi.


RŻ: Jak reszta rodziny znosiła fakt, że dwa razy w tygodniu czterdzieści osób łaziło po schodach w dół i w górę, robiąc przy tym wiele hałasu i zamieszania?


RO: Mój brat miał taki pomysł na życie: zbudować dom, postawić wysoki mur na około i mieć święty spokój. Wtedy przyjechał jego słodki braciszek i sprowadził mu gompę nad głowę. Czasami w życiu trzeba podjąć decyzje, o których się wie, że będą brzemienne w skutkach. Zaraz po spotkaniu z Mirą i Wojtkiem miałem rozmowę z rodziną. Gdy zakomunikowałem im, że piętro wyżej będzie ośrodek buddyjski, nie byli zbytnio zachwyceni, ale zgodzili się. Chyba nie do końca zdawali sobie sprawę jak szybko to będzie się rozwijać. Ich sympatia powoli malała, bo mieli dzieci, a ciągły ruch na klatce i w mieszkaniu nad nimi był po prostu uciążliwy. Jednak na podstawowym poziomie mają olbrzymi szacunek do buddyzmu. Na jednej z imprez przyjaciółka mojego brata, która przeczytała "Moją drogę do lamów", zaczęła strasznie krytykować Olego. I ku jej i mojemu ogromnemu zaskoczeniu, brat zaczął, bronić Olego udowadniając jak wielkim jest nauczycielem.
Mój brat i bratowa są fascynującymi ludźmi i rozumieli, że skoro tyle osób przychodzi na medytacje, to musi to być naprawdę ważne i tak, chcąc nie chcąc, godzili się na to.

RŻ: Karmapa także mieszkał na Zielonej, chociaż tylko przez jedną noc.


RO: Samo to, że można dać ludziom możliwość rozwijania się, medytowania, odkrywania wolności i niezależności jest niesamowitym zaszczytem. To najwspanialsza rzecz, która może się człowiekowi przydarzyć. A to, że wiele razy mieszkali na Zielonej Lama Ole i Hannah, i Caty, a w końcu Karmapa było za każdym razem niesamowitym przeżyciem. Dzięki temu mieliśmy szansę z bliska obserwować naszego nauczyciela. Wizyta Karmapy była największym wydarzeniem ośrodka na Zielonej. Karmapa przyjechał z mnichami i ci mnisi nie odstępowali go ani na chwilę. Jakby obawiali się, że taka normalna, zdrowa atmosfera może mu się za bardzo spodobać. Ale tu pojawił się niezwykły prezent. Ponieważ Karmapa przed przyjazdem do Warszawy miał usuwany wyrostek robaczkowy i w czasie wykładu źle się poczuł, poprosił, żeby go wcześniej odwieźć do domu. Miałem więc ten honor, że wiozłem Karmapę przez moje miasto samochodem. Karmapa siedział z przodu, mnisi z tyłu. Nie byli nas w stanie odseparować. Gdy odjeżdżaliśmy spod Pałacu Kultury drogę przebiegł nam czarny kot. Wszyscy mnisi jęknęli. Zapytałem, czy w Tybecie to też przynosi pecha. A oni na to, że właściwie to nie, a zaraz potem dodali, że właściwie tak. Karmapa zaczął się z nich śmiać. Jechaliśmy i opowiadałem mu o Warszawie. Pokazywałem, jak dobremu kumplowi, gdzie co jest, gdzie się chodzi na koncerty, gdzie spotkać z dziewczynami, itp. Rozmawialiśmy też o Sali Kongresowej. Karmapa powiedział, że była to najpiękniejsza sala ze wszystkich, które widział na Zachodzie. To rzeczywiście było niesamowite. Taka sytuacja totalnej bliskości.


RŻ: Teraz kolejny etap. Jak to się stało, że w ciągu kilku lat udało się wam z Wojtkiem i jeszcze paroma osobami, zrobić takie pismo, które jest najlepszą gazetą buddyjską we wschodniej Europie, a i Zachód spogląda na nią z pewną zazdrością? Jak to wyglądało na początku, a jak później, gdy już stała się taka kolorowa, taka jak dzisiaj?


RO: Inspiracją i motorem był Lama Ole. Po prostu chciał, żeby gazeta powstała, żeby ludzie od razu wiedzieli, co się dzieje w buddyjskim świecie. Jesteśmy świadkami jak najdoskonalsze metody do pracy z umysłem, przekazane przez Buddę, gasną na Wschodzie. Właściwie nie ma już ich w Tybecie, jeszcze są w Nepalu, Sikkimie i Butanie. I właśnie teraz ich żywy przekaz przenosi się do Europy i do zachodniego świata w ogóle. Formuła takiego magazynu jest po prostu najbardziej odpowiednia do zarejestrowania tego procesu. To się wydarza na naszych oczach i jest bardzo dynamiczne. Jesteśmy w stanie dać ludziom świadomość tego, co się dzieje, w czym uczestniczą. Jest to jeden z głównych powodów, dla których powstała "Diamentowa Droga". I myślę, że takie też zawsze było założenie Olego. W czasie rozłamu w sandze, w jednym z pierwszych numerów DD pojawiło się zdjęcie chińskiego kandydata z podpisem: "17 Karmapa" i zaraz sprawę przejął Wojtek. Współpracował z Aśką Niesłuchowską, Mariolą Białołęcką, ze Zbyszkiem Andruszkiewiczem. Potem Wojtek wciągnął mnie. Mój "pierwszy numer" był dziewiąty, z przekrojem stupy w Karma Guen w środku. Robiliśmy go na małym, starym komputerku w Wordzie, a klisze zdjęć do druku naświetlaliśmy i wywoływaliśmy na powiększalniku w łazience. To była prawdziwa partyzantka. Na szczęście szybko zorientowaliśmy się, że w ten sposób daleko nie zajdziemy. Wtedy postanowiłem pójść do pracy do agencji reklamowej, żeby mieć dostęp do dobrego sprzętu i jak najwięcej się nauczyć. Po drodze wydarzyło się parę ciekawych historii. Ojciec mojej szefowej, bardzo fajnej dziewczyny, która zresztą przyjechała spotkać Tseczu Rinpocze do Kuchar i przyjęła schronienie, ale buddystką jakoś nie została, zachorował na raka płuc. Jego stan był bardzo ciężki i lekarze właściwie nie dawali mu szans. Moja szefowa łapała się wszelkich możliwych środków, żeby ojcu pomóc. Trafiła na ludzi z hospicjum, którzy się zajmują umierającymi i znajomy onkolog powiedział jej, w jaki sposób ludzie umierają na raka płuc i czego się powinna spodziewać. To była przerażająca wizja. Żeby ratować ojca, robiła, co mogła. Sprowadzała jakieś specyfiki, wyciąg z płetwy rekina na przykład. W rozpaczy postanowiła też spróbować różnych cudownych metod buddyjskich. A ja wiedziałem, że Wojtek ma w swoim gale jeszcze jedną perełkę Karmapy. Udało mi się ją od niego wydusić. Dała tę perełkę ojcu. Żył jeszcze dwa lata i dalej palił papierosy, a potem umarł bardzo spokojnie. Zresztą już wcześniej mieliśmy pełną aprobatę do robienia DD na służbowym sprzęcie, wszyscy rozumieli, że to po prostu ciekawa rzecz. Pracowałem normalnie na etacie od dziewiątej rano do szóstej po południu, a potem przychodził Wojtuś, często z Mirą, i siedzieliśmy do czwartej, piątej rano. Potem jechałem na drugi koniec Warszawy, do domu, przespać się chwilę. I od rana znowu do roboty. Często było tak nawet przez trzy tygodnie, po to by zdążyć przygotować nowy numer. To był bardzo intensywny czas, chyba zrobiliśmy tak pierwsze dziesięć numerów, usypiając i budząc się wzajemnie. Było bardzo zabawnie. Współpraca z Wojtkiem to ciekawe doświadczenie, ponieważ jest prawdziwym artystą i joginem, więc ma bardzo przejrzysty umysł, ale i własne zdanie. Na szczęście zawsze bardzo dobrze się rozumieliśmy, chociaż lubię się z nim spierać. Różnica zdań jest bardzo inspirująca, uczy fromułować argumenty i sztuki przekonywania. I chyba dzięki temu bardzo się zaprzyjaźniliśmy.


RŻ: Później przenieśliście redakcję do Ciebie, tak?


RO: Po pierwszych dziesięciu numerach stwierdziłem, że nie jestem w stanie tak dłużej funkcjonować, bo to zbyt wyczerpujące. W tym czasie zmieniła się też sytuacja na rynku reklamowym w Polsce. Postanowiłem stanąć na własne nogi i przerzuciłem się na działalność "wolnego strzelca". Dzięki pożyczce od ojca, kupiłem dobry komputer i mogliśmy robić gazetę w domu. Aśka Niesłuchowska, kiedy robiła z Wojtkiem DD, znalazła dobrą drukarnię. Okazało się, że drukarz, który obsługiwał tam maszynę offsetową, czyta "diamentówki". Zaczął się dopytywać, kiedy będzie nowy numer itd. Współpracuję z nim do dzisiaj. Jest bardzo miłym gościem i jest tak, że dzięki tej długoletniej współpracy, wzajemnej przychylności i szacunku, mogę mu zaufać. Jest to zupełnie wyjątkowe na rynku drukarskim w Warszawie.

RŻ: Ile czasu zajmuje teraz zrobienie jednego numeru, ile osób jest w to zaangażowanych i jak to wygląda?


RO: Jest to praca dużej grupy ludzi. Samo złożenie gazety zajmuje nam dwa, trzy tygodnie, ale tylko dlatego, że mamy wcześniej zgromadzone materiały. Dobieramy zdjęcia, łamiemy gazetę, potem jest czas na korektę i ostatnie przeróbki. Druk to około dwóch tygodni. Tak to wygląda w zarysie.
Od czasu przeniesienia się na Zieloną, podskoczyła nam jakość, rozwinęliśmy się. Jak się robi coś, co rzeczywiście ma sens, to wszystko działa i idzie do przodu automatycznie. Najpierw pojawiła się kolorowa okładka, potem dwa kolory w środku. Wciąż nowe pomysły przychodzą nam do głowy, brakuje tylko jednego, czasu. Jeśli chodzi o sposób redagowania i komitet redakcyjny to są trzy główne poziomy. Po pierwsze dbamy o to, aby teksty w "diamentówce" były najwyższej jakości tekstami dharmicznymi. Wybiera je Wojtek. Często zamieszczamy teksty Lamy Ole. Staramy się żeby w każdym wydaniu był jakiś hit. Drugi poziom dotyczy ogólnej sytuacji buddyzmu. Pojawiła się historia dotycząca chińskiego kandydata na Karmapę, konfliktu pomiędzy naszą szkołą i Gelugpą, szkołą Dalajlamy. Dzięki temu ludzie mogą zobaczyć jak rzeczywiście rzeczy działają i mogą się pozbyć tego słodkiego uczucia, że gdzieś w Tybecie było państwo idealne, gdzie wszyscy się kochali, osiągali oświecenie i wszystko było cacy. Ludzie wszędzie są rozmaici, mądrzy i głupi, snują intrygi i walczą o władzę albo wytrwale pracują dla innych. Przeszkadzające uczucia mamy niezależnie od szerokości geograficznej. Trzeci poziom to poziom dla nas i o nas. Są tu artykuły o ośrodkach, Stupa House Courier, relacje z różnych wyjazdów, właściwie każdy rzeczywiście dobry tekst tego rodzaju chętnie zamieścimy. Dzięki temu gazeta jest nam bliska, żywa i na czasie. Jest wynikiem zaangażowania dużej grupy osób, które pracują wyłącznie z pobudek idealistycznych, bo nikt nie dostaje za to pieniędzy. Jedni tłumaczą teksty, inni wyszukują zdjęcia albo robią wywiady. Ostatnio Roś zrobił świetny wywiad z Ole, teraz Ty spisujesz historię polskiego buddyzmu rozmawiając z różnymi ludźmi. Udało się nam osiągnąć jakość, w której wszyscy chcą uczestniczyć.


RŻ: Jak myślisz, czym różni się "diamentówka" polska od niemieckiej? Powiedzmy, że to są te największe gazety, bo moglibyśmy oczywiście drążyć, czym się różni od ukraińskiej czy angielskiej, ale nie o to mi chodzi.


RO: Przede wszystkim zrobienie takiej gazety to dużo czasu i energii. Niemcy przez cały rok nie mieli nikogo, kto by składał ich magazyn. Był podobno nawet taki pomysł, żebyśmy to przejęli. Bardzo mnie to rozbawiło. Myślę, że główną różnicą jest rozluźnienie, które cechuje Polaków, a to w połączeniu z klarowną wizją "jak to ma wyglądać" daje dobry efekt. To, jaka powinna być nasza gazeta przekłada się w prosty sposób na styl naszej szkoły. Przejrzystość, moc, nieustraszoność, współczucie, radość i dobra zabawa. Podobno wiele osób zaczyna czytać DD od żartu na ostatniej stronie. Trochę przekory i czarnego humoru, to nasza metoda, żeby nie skostnieć. I myślę, że nam się udaje. Wygląda na to, że takie podejście przyjęło się też na Węgrzech, na Ukrainie, w Czechach.
RŻ: Od ośmiu lat chyba wszystkie plakaty, przynajmniej te dotyczące wykładów Lamy Ole, robione są przez Ciebie. Dlaczego?


RO: Dostałem kiedyś świetne zdjęcie. Naprawdę dobre zdjęcie. Lama Ole jest na nim w czarnej skórzanej kurtce, ma minę jak herszt, a w ręku trzyma bursztynową malę. To jest zdjęcie samograj, więc wystarczyło tylko dorobić do tego napisy i tyle. Był taki moment, że potrzebowaliśmy nowej jakości, ponieważ ciągłe kserówki, z jakimiś niespecjalnie ciekawymi zdjęciami, robiły z buddyzmu kolejną sektę. A my chcieliśmy mieć plakaty dobrej jakości. Nie miał kto ich robić, więc ja się nauczyłem. Na studiach robiłem oczywiście jakieś plakaty, najczęściej teatralne, ale to zupełnie inna kategoria. Teraz mamy świetną załogę grafików. Piotrka i Elę z Wrocławia, Bożenkę i Rupiecia z Gdańska, Przemka z Bielsko-Białej czy Gonię i Lesia z Warszawy. Większość rzeczy robimy teraz na zasadach zamkniętego konkursu. Parę razy zrobiliśmy konkurs otwarty, ale w takiej sytuacji zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że pojawiają się rzeczy poniżej pewnych standardów, a ludzie, którzy włożyli w to swoją pracę, poczują się zawiedzeni. Postanowiliśmy więc ogłaszać te konkursy w gronie profesjonalistów i ludzi, którzy są przyzwyczajeni do tego, że trzeba zrobić wiele projektów zanim któryś zostanie zaakceptowany. Dzięki temu jest mniej nieporozumień. Jeśli ktoś w tym siedzi, to wie, że musi złożyć się wiele czynników, by coś mogło zostać zrealizowane. Ale oczywiście jeśli ktoś ma dobry pomysł to zawsze się z nim przebije, niezależnie od uprawianej profesji.


RŻ: Jak zmienił się buddyzm w Polsce w ciągu ostatnich 25 lat?


RO: Przede wszystkim zmienił się wizerunek buddyzmu. To już nie jakieś oszołomy z orientalnym zakrętem w głowie. Buddyzm jest ofertą dla inteligentnych, samodzielnych ludzi i tacy właśnie do nas przychodzą. Ostatnio, coraz więcej. Myślę, że buddyzm stał się wręcz modny. Nagle okazało się, że wśród rozpoznawalnych osobowości, muzyków, aktorów, dziennikarzy, yuppies czy nawet polityków, jest wielu, którzy są z buddyzmem kojarzeni. Jeśli nawet sami nie są buddystami, to często są sympatykami. To kształtuje opinię publiczną, bo nagle okazuje się, że wiele osób szeroko znanych i szanowanych dobrze się o buddyzmie wyraża. A skoro poważni ludzie biorą w tym udział, to znaczy, że coś w tym musi być. Pojawiła się akceptacja, może nawet szacunek. Natomiast wciąż jeszcze niewielu kojarzy to wszystko z ciężką i wytrwałą pracą Olego.


RŻ: Jak zmieniło się twoje życie odkąd spotkałeś Olego i zacząłeś praktykować buddyzm?


RO: Całkowicie. Mam takie skłonności, przynajmniej kiedyś miałem, nihilizm albo totalna balanga. Prawdopodobnie, jeżeli nie trafiłbym na buddyzm to robiłbym wystawy i chlał na wernisażach. Buddyzm nadał jasny sens mojemu życiu. Dzielę je na "przed i po tym" jak spotkałem Olego. Możliwość uczestniczenia w żywym strumieniu przekazu i błogosławieństwa, powoduje uczucie olbrzymiej wdzięczności. Praca Olego i wysiłek, który w nią wkłada, cała jego aktywność, pokazuje, że rzeczywiście w pełni rozumie, jak wielką wartość przynosi. Daje ludziom wyjątkowe i skuteczne możliwości rozwoju. Dzięki nim ludzie rzeczywiście się zmieniają i to jest coś niesamowitego. Za każdym razem, gdy robię "diamentówkę" i mogę do tego procesu dołożyć swój wkład, jestem bardzo wdzięczny i bardzo szczęśliwy.