Dawaj, dawaj, dawajAutor: Biełaja ŁoszadĄ, Rosły i Psi Synek.
Archangielsk. Gdzie to właściwie jest? Rosja, Morze
Białe, koło podbiegunowe, 28 godzin jazdy pociągiem od najbliższego większego
miasta, mróz ścinający rogówki. .. Wymarzone miejsce na urodzinowe party.
Ekscentrycznie, choć nie na Riwierze i nie na Mauritiusie. Bez siatek na motyle,
za to w kalesonach. Idealne wakacje dla tych, których bardziej kręcą ludzie
niż miejsca i dla których szczęście nie jest ściśle związane z temperaturą
ani ilością palm.
Grupa chętnych na wyjazd do Rosji rosła z dnia
na dzień. Na tydzień przed wyjazdem do 15-osobowej ekipy z Warszawy dołączyli
przyjaciele z Gdańska. W ostatniej chwili okazało się, że również z Opola
zmierza do Moskwy bliżej nieokreślona grupa buddystów. Pojawiła się plotka,
że w dniu urodzin lamy Ole w pociągu z Moskwy do Archangielska ma jechać 1000
"turystów"!
Bez przeszkód dotarliśmy pociągiem do Moskwy, odwiedziliśmy
wyremontowaną gompę i udaliśmy się na wykład. Gdy siedzieliśmy już na sali,
na scenę wyskoczył niezapowiedziany rosyjski showman - rozczochrany, w czapce
i z gitarą, taki lokalny Hołdys. Zapytał szybko: "Można zaśpiewać? " I nie
czekając na odpowiedĄ rozpoczął swój interesujący występ. Chwilę potem dołączył
do niego drugi artysta z równie wielką potrzebą zaistnienia. Śpiewali oazowe
ballady o jasnym świetle, czystych krainach i pozytywnych wibracjach. Na szczęście
Lena Leontiewa z Moskwy szybko i skutecznie zakończyła ich występ, mimo stawianego
oporu.
Ponieważ nie wszyscy mogli jechać do Archangielska,
oficjalne urodziny lamy Ole miały odbyć się po wykładzie. Tak też się stało.
Atmosfera była szczególna - obchodziliśmy sześćdziesięciolecie Lamy, który
od ponad trzydziestu lat pracuje dla nas wszystkich. Niełatwo to opisać. Podobne
trudności ma wielu z nas prawdopodobnie po powrocie z kursu w Kucharach -
kiedy znajomi Mugole pytają nas, jak było na wakacjach, chociaż chcielibyśmy
im o wszystkim opowiedzieć, w końcu mówimy tylko, że. .. było świetnie. Więc
bez popadania w sentymentalny ton (religia nam tego zakazuje) powiedzmy, że
powietrze było tak gęste od unoszącej się wszędzie wdzięczności obecnych,
że można je było kroić w plastry.
Niemcy podróżujący z lamą Ole przez całą Rosję
zaśpiewali napisaną specjalnie na tę okazję piosenkę, a wyraĄnie wzruszony
Sasza Koibagarow przekazał mu album o historii Dharmy w Rosji. Był też prezent
od Ukrainy, my natomiast musieliśmy zaczekać z naszym do następnego dnia,
więc ograniczyliśmy się do tradycyjnego polskiego "Sto lat". Potem była impreza
z olbrzymim tortem, szampanem, rosyjskim ska na żywo, performance'ami i tańcami
do samego rana. Kilka godzin snu udało nam się złapać w komunie Denisa - klasycznej,
choć lekko zdewastowanej letniej podmoskiewskiej daczy, którą gospodarz dostał
w prezencie od znajomego. Poranna toaleta ostatecznie wytrąciła nas ze snu
- lokalnym zwyczajem wylaliśmy na siebie po kilka kubłów zimnej wody stojąc
nago na śniegu. Tę dobę mieliśmy spędzić w pociągu do Archangielska. Był to
"właściwy" dzień urodzin lamy Ole. Byliśmy na to przygotowani - prezentem,
którego nie mogliśmy wręczyć poprzedniego dnia, było wylanie specjalnie z
tej okazji 65-tonowego stropu z betonu w Stupa House. Niestety nie udało nam
się dodzwonić tego wieczoru do Żwirka, aby usłyszeć relację na gorąco i z
pierwszej ręki. Udało nam się natomiast uwieść prowadnicę i schłodzić butelkę
szampana Moet Chandon specjalnie przywiezionego na tę okazję. Jedynym nadającym
się do tego celu miejscem w typowo przegrzanym rosyjskim pociągu okazał się
pojemnik na węgiel - klimat trochę jak z "From Russia with love" z Jamesem
Bondem. Cały wieczór spędziliśmy sącząc wino z lamą Ole i Hannah, opowiadając
kawały i rozmawiając o życiu i polityce. Nie przypuszczaliśmy, że tyle osób
jest w stanie się zmieścić w jednym przedziale.
Pociągi
rosyjskie to rzeczywistość sama w sobie. Zachowały wiele smaczków dawnego
Imperium. Przez część trasy jechaliśmy w "płackarcie", czyli wagonie bez przedziałów.
Z rozkładanymi leżankami i owszem, ale takimi nie za miękkimi i ciut za krótkimi.
Być może ze względów ideologicznych zostały tak przemyślnie skonstruowane,
żeby półdupkiem-ukradkiem można się było na nich zwinąć w kłębek i przebidować
do rana, ale bez zbędnych kapitalistycznych luksusów. .. Żeby człowiek się
nie rozbestwił zanadto i nie wyobrażał sobie bóg wie czego. Prawdopodobnie
podobną wychowawczą rolę pełni w każdym rosyjskim wagonie wszechmogąca prowadnica
wagi najczęściej superciężkiej, obdarzona władzą absolutną - istny "ósmy cud
świata". Kontroluje ona samowar, decyduje o tym na jak długo przed przyjazdem
pociągu na stację i na jak długo po jego odjeĄdzie jest zamknięta toaleta
(mówimy tu o czasie liczonym w godzinach, nie minutach) . Pali również energicznie
węglem w piecu, a ponieważ okna w rosyjskich pociągach są zabite na głucho,
cała nasza podróż przypominała nie kończącą się wizytę w saunie.
Jedną z naszych ulubionych rozrywek był spacer
do wagonu restauracyjnego, przypominającego carską salonkę, jakby żywcem przeniesioną
z Orient Expressu, pełną draperii i firan. Wizyta w "riestauranie" dawała
pełen przegląd społeczeństwa i wytwarzanych przez nie woni - nasz socjologiczny
wgląd wzbogacały spocone grubasy w majtkach i podkoszulkach zajadające rybę
z gazety, spoceni maładcy-rekruci, grający w karty i spoceni intelektualiści
o zapadniętych klatkach piersiowych, znęcający się nad swoimi gitarami.
Na każdej stacji pociąg oblegały babuszki usiłujące
sprzedać najrozmaitsze produkty. Królowała oczywiście kartoszka, choć były
też kiszonki i "pirożki". Gdzieniegdzie można było trafić kotlet schabowy
lub rybę, choć były też babcie, które sprzedawały samą cebulę. Nie wszystkim
wiedzie się w Rosji dostatnio.
Archangielsk przywitał nas pięknym białym śniegiem i rozczarowująco
wysoką temperaturą. Po przyjeĄdzie wybraliśmy się na spacer po zamarzniętej
rzece. Zauważyliśmy przy okazji, że najpopularniejszym lokalnym środkiem transportu
- prawdopodobnie będącym ekwiwalentem rowerów - były narty biegowe. Po południu
razem z lamą Ole oglądaliśmy nowy ośrodek.
W drodze powrotnej (kolejna doba w pociągu) Adaś
- jak zwykle w Rosji - zaczął przepracowywać swoją karmę z pól bitewnych Azji,
nagromadzoną w poprzednich wcieleniach i efektownie zachorował. Był to początek
zarazy. Od tego momentu powoli, choć nieuchronnie, nasza grupa zaczęła podupadać
na zdrowiu zamieniając się stopniowo w smętny pokasłujący lazaret. Handel
zamienny rozmaitymi saszetkami, pigułkami, syropami, tabletkami i kropelkami
kwitł, choć rosyjski wirus okazał się wyjątkowo odporny. Skończyło się na
kilku przypadkach zapaleń oskrzeli, jednej karetce i paru kontrolnych rentgenach
po powrocie.
Okazało się, że prawdziwy mróz czeka na nas w St.
Petersburgu. Było rzeczywiście zimno. .. W Piterze jak to w Piterze - Ermitaż,
obiad w "Litieraturnoj", (ulubionej knajpce Puszkina, gdzie zjadł ostatni
obiad przed pojedynkiem, w którym zginął) , a wieczorem wykład. Chętnych okazało
się być więcej niż miejsc na sali. Część przyjaciół została na zewnątrz w
przyjacielskim, choć potężnym ścisku tamowanym przez uczniów lamy Ole, weteranów
wojen w Czeczenii i Afganistanie. Problem się rozwiązał, gdy lama poprosił
"starych" przyjaciół o wyjście i wypicie paru piw w pobliskich knajpach, aby
umożliwić tym, którzy przyszli po raz pierwszy, dostanie się do środka.
Następnego dnia odbyła się konferencja prasowa.
Lama Ole tak mówił o Rosji: "To jest magiczny kraj. Można w nim dostać kulkę
w plecy za dziesięć dolarów, a jednocześnie ludzie potrafią tu dla idei poświęcić
całe życie. Rosja jest jak śpiący olbrzym. Ma wszelkie bogactwa naturalne
i doskonałych naukowców, którzy potrafią wysyłać rakiety w kosmos, choć nie
potrafią przekazać swoich instrukcji do fabryk. W fabrykach zaś pracują w
pocie czoła robotnicy, którzy nie wiedzą jednak czego potrzebują konsumenci.
Naprawdę nie rozumiem dlaczego to wszystko nie funkcjonuje jak należy [śmiech].
Kiedyś się to zmieni. "
Następnego dnia dotarliśmy do Rygi. Miał się nami
zająć niejaki Piotyr, który okazał się być po prostu Piotrkiem - bratem Aniki,
mieszkającym tam od roku na stypendium. Po wykładzie odbyła się impreza w
klubie techno - zaczynaliśmy już być zmęczeni nie kończącym się świętowaniem
urodzin Lamy. Ciekawym doświadczeniem było spojrzenie na tę sytuację przez
moment z Jego perspektywy - codziennie w innym mieście, gdzie wszyscy chcą
go ugościć, wybawić i pogadać. Świeżość z jaką to przyjmuje jest naprawdę
imponująca. Na fali tej inspiracji, usłyszawszy pierwsze takty lokalnego przeboju
o wdzięcznym refrenie "Dawaj, dawaj, dawaj! " zerwaliśmy się do tańca.
W Siauliai na Litwie po wykładzie zostaliśmy wszyscy
zaproszeni na buddyjski ślub do domu pod miastem. Musieliśmy przełamać w sobie
psychologiczną blokadę związaną z byciem wywożonym po nocy gdzieś do lasu
na terenie byłego ZSRR. Było to klasyczne wesele z odświętnie ubranymi nie-buddyjskimi
rodzicami państwa młodych, którzy zachowali zimną krew, mimo że dotarliśmy
tam dopiero około północy w jakieś pięćdziesiąt osób. Lama Ole dość długo
opowiadał najpierw o partnerstwie a potem udzielił młodej parze ślubu, przepowiadając
jej dobry związek, czego pomyślnym znakiem było uczestnictwo tak wielu przyjaciół.
Ktoś póĄniej zażartował przy stole, czy nie warto byłoby wprowadzić ślubów
na czas określony - na przykład na miesiąc albo rok, co powinno wystarczyć.
Lama Ole, który akurat przechodził obok, odpowiedział na to całkiem serio:
"Jestem romantykiem. Chciałbym, żeby ludzie byli ze sobą jak najdłużej. "
Lama uczcił ślub tańcami do rana, jak zwykle pokonując najwytrwalszych. Próbowaliśmy
zakończyć bal w saunie, ale chyba niestety za póĄno się zdecydowaliśmy - ktoś
już najwyraĄniej zdążył wyłączyć piec i temperatura ani rusz nie chciała się
podnieść, mimo naszych duchowych mocy. Nie przejęliśmy się tym - w doskonałych
nastrojach i dobrym jogicznym stylu przesiedzieliśmy nago w środku dobre pół
godziny. W końcu zawsze sami decydujemy, czy przysłowiowa szklanka jest w
połowie pełna, czy w połowie pusta, czyż nie?
W drodze
do Wilna obejrzeliśmy ziemię kupioną niedawno przez Lamę Ole na ośrodek odosobnieniowy
- w pamięci pozostał nam piękny widok na pagórki i jeziorka, bardzo dużo otwartej
przestrzeni i wiatr, który. .. wiał strasznie. W Wilnie wszyscy byli już na
tyle chorzy i wyczerpani próbami nadążenia za tempem Lamy, że dziś nikt już
niczego z tego dnia nie pamięta. Prosto po wykładzie wskoczyliśmy do autokaru
jadącego do domu.
Rosja to magiczny kraj. Dawaj, dawaj, dawaj. ..