San DiegoAutor: Witek Myśliński
Ośrodek w San Diego przyjął obecny kształt w 1994 roku. W porównaniu z rozwojem Dharmy na starym kontynencie, jesteśmy więc
bardzo młodą grupą. Nie oznacza to jednak, że pojawiliśmy się tutaj na zupełnie dziewiczym terenie. Wręcz przeciwnie. Ponieważ
jedną z istotnych cech Kalifornii jest absolutna tolerancja religijna, a także otwartość na różne ruchy z pogranicza psychologii
i duchowości, również buddyzm tybetański od dawna posiadał tu wielu sympatyków. XVI Karmapa odwiedził San Diego już pod koniec
lat siedemdziesiątych. Jednym z ważniejszych wydarzeń, które miały miejsce w tamtym okresie, była ceremonia Czarnej Korony
- Rangdziung Rigpe Dordże przeprowadził ją dla ponad 1000 osób, w czasie jednej ze swych wizyt na miejscowym uniwersytecie.
Wrażenie, jakie Karmapa wtedy wywarł musiało być bardzo duże, gdyż jeszcze do tej pory docierają do nas historie o niesamowitych
zjawiskach, jakie miały tam miejsce. Dość silna i dobrze zorganizowana grupa, którą Lama Ole odwiedzał i dla której wygłaszał
wykłady, istniała więc w San Diego już od wielu lat. Niestety burza, która przetoczyła się nad światem Kagyu na przełomie
lat osiemdziesiątych, również i u nas spowodowała zmiany. Zamieszanie wokół nowej reinkarnacji Karmapy nadwyrężyło jedność
miejscowej grupy. Część z jej członków zainteresowała się Njingmapą i ci ludzie, dla których buddyjski sposób patrzenia na
rzeczywistość ciągle posiadał jeszcze wartość, zostali w większości uczniami autora książki "Tybetańska księga życia i umieraniu",
Sogjala Rinpocze. Sogjal wydawał się wtedy prezentować spokojniejszą wersję Nauk - podążanie za nim było mniej stresujące.
Przyjaźnie i wzajemny szacunek pomiędzy nami pozostały, jednak chęć wspólnej pracy "wyparowała" w kalifornijskim słońcu. Jedyną
osobą, która pozostała wierna Lamie Olemu na tym terenie, była bardzo barwna postać - Diva Clair. To dzięki niej, jesienią
1994 roku, udało nam się w ostatniej chwili przygotować kurs poła, który, jak się później okazało, był wydarzeniem przełomowym
dla tutejszej Dharmy. Odbył się tuż po drugiej stronie granicy, na odludnym ranczo w Meksyku. Zorganizowanie go kosztowało
nas sporo wysiłku, musieliśmy również wykazać się zdolnością do improwizacji, ponieważ wielu osób, które go zainicjowały,
nigdzie nie można było znaleźć. Oprócz kilku buddystów z miejscowej starej gwardii, na kursie pojawiło się również wiele nowych
twarzy. Lama Ole jak zwykle dał z siebie wszystko. Zainspirował wtedy dużo osób do praktyki i w krótki czas po tym, postanowiliśmy
zacząć razem medytować. Poczuliśmy, że nadszedł właściwy czas. W tym samym roku przyjechał do San Diego Joshua Russell, młody
chłopak z Filadelfii - nasza współpraca rozwija się doskonale aż do dzisiejszego dnia. Obecnie, można powiedzieć, że około
pięćdziesięciu osób czuje się związanych z naszą grupa. Na odbywające się dwa razy w tygodniu medytacje przychodzi przeciętnie
pięć osób, a w maju tego roku na wykładzie Lamt Ole w San Diego pojawiło się stu pięćdziesięciu słuchaczy. Sam ośrodek jak
dotąd często się przeprowadzał, mieliśmy więc szansę medytować w bardzo różnych warunkach. Zaczęliśmy od domu Divy - pełnego
przestrzeni budynku o ciekawej architekturze; gompa miała kształt sześcioboku, a pod sufitem podwieszony był olbrzymi spadochron.
Następnie na jakiś czas ulokowaliśmy się w willi wynajmowanej przez Josh'a, której atrakcję z kolei stanowił basen. Dom ten
miał bardzo bujną historię - przewinęła się przez niego masa przeróżnych osobowości: malarze, muzycy i poeci. W końcu jednak
postanowiliśmy wyrzec się luksusu i wyprowadziliśmy się do małego apartamentu w miasteczku uniwersyteckim. Niestety panująca
w nim atmosfera nie była ani przyjemna, ani szczególnie inspirująca - nie podobało się tam nawet sangowym kotom. Gdy pewnego
ranka Josh nie znalazł swojego samochodu na parkingu, dotarło do nas, że coś jest nie tak. Obecnie medytacje ponownie odbywają
się u Divy, choć tym razem już bez spadochronu. Wygląda jednak na to, że wkrótce sytuacja ponownie się zmieni. Zamierzamy
przeprowadzić się do nowego domu - istnieje szansa, że będzie on pełnił funkcję ośrodka przez kilka następnych lat. Z miejsca
tego roztacza się przepiękny widok, również od plaży oddaleni będziemy jedynie o pięć minut jazdy samochodem. Życie grupy
w San Diego jest dość aktywne. Co roku przyjmujemy przynajmniej kilku nauczycieli. Dość często przyjeżdża do nas pochodzący
z Bornholmu Jesper Jorgensen, mieszkający obecnie w San Francisco. Prócz niego odwiedzili nas z wykładami między innymi: Ulrich
Kragh, Paul Waibl i Gosia Pellarin. W najbliższym czasie oczekujemy również przyjazdu Karoli Schneider.
Chociaż czas w Ameryce pędzi bardzo szybko, staramy się znaleźć go trochę na wspólne wyprawy do pubu lub wyjazdy za miasto.
Wiosenne zrównanie dnia z nocą spędzamy ostatnio pod namiotem na pobliskiej pustyni - uwierzcie mi, że wylegiwanie się w upale
w cieniu drzewa eukaliptusowego ma swoje uroki.
W życie naszej sangi zaangażowanych jest wiele osób. Wiele z nich odgraża się ciągle, że wkrótce odwiedzą również Polskę.
Chciałbym więc skorzystać z okazji i wymienić nazwiska niektórych z przyjaciół - gdyby Rich Armstrong, Richard Kingsland,
Bruce Brown lub Peter Volks pojawili się nagle, w którymś z waszych ośrodków, proszę przyjmijcie ich dobrze.
Pozdrowienia z San Diego Witek Myśliński - myslinski@diamondway.org