... pozdrowienia z San FranciscoAutor: Małgorzata Pellarin
Gdy wyjeżdżałam z Krakowa w 1987 roku, zostawiałam za sobą w sandze wspaniałych przyjaciół. Nie mieliśmy jeszcze wtedy własnego
ośrodka - cała nasza grupa, około dwudziestu pięciu rozentuzjazmowanych Dharmą osób, spotykała się codziennie w prywatnych
mieszkaniach....Po przyjeĄdzie do Stanów tęskniłam za sangą tak samo, jak za domem.
W tamtych latach rejon zatoki San Francisco przeżywał rozkwit Buddyzmu Tybetańskiego. Ośrodków Dharmy było bardzo dużo, przyjeżdżało
wielu Tybetańskich lamów i udzielało ważnych inicjacji. Istniała również grupa Lamy Ole w hrabstwie Marin, na północ od San
Francisco - była bardzo nieliczna, ponieważ osoba prowadząca ją cierpiała na poważną wadę charakteru, którą my tutaj nazywamy
"power trip." Każdy, kto miał w najmniejszym nawet stopniu zdanie inne niż ona, musiał opuścić ośrodek. Mnie już po trzech
tygodniach pobytu w Kaliforni dano do zrozumienia, że jestem w nim niemile widziana. Czując się odcięta od korzeni, zaczęłam
uczestniczyć w życiu innych ośrodków Kagyu. Poznałam wszystkie przedstawicielstwa Woodstock, centra Kalu Rinpocze, grupy Dharmadatu.
Nigdzie jednak nie znalazłam tej samej atmosfery serdeczności, ciepła i otwartości jaka panowała w polskiej sandze. Pomimo
dającej dużo satysfakcji pracy na Uniwersytecie Kalifornijskim oraz związków osobistych, często marzył mi się powrót do Polski.
Na wiosnę 1991 roku kilkoro uczniów Lamy Ole postanowiło pojechać jednym samochodem na wykład Lamy Taszi, zachodniego nauczyciela
Dharmy z Los Angeles. Większość ośrodków znajdowała się wówczas poza San Francisco, w promieniu 20-40 km na północ, wschód
lub południe od miasta. W czasie jazdy okazało się, że wszyscy byliśmy zainteresowani zorganizowaniem grupy medytacyjnej w
samym mieście. Lilia, moja przyjaciółka z Polski, zaoferowała swoje mieszkanie. Pomimo obaw, iż spotka się to z silnym sprzeciwem
"oficjalnej" przedstawicielki Olego, ustaliliśmy dzień i godzinę spotkań. To był początek dzisiejszego ośrodka Diamentowej
Drogi w San Francisco. W listopadzie tego samego roku, przyjechał do U.S.A z Danii, Jesper Jorgensen, jeden z bardzo bliskich
uczniów Lamy Ole. Był bardzo zdeterminowany - chciał mieszkać i nauczać w ośrodku Dharmy. Jesper i trzy osoby z naszej grupy
wynajęły wówczas wspólnie dom. Ja wprowadziłam się do niego trzy miesiące póĄniej, po wygaśnięciu umowy wynajmu mojego mieszkania.
Tak zaczęły się wspaniałe lata wspólnej praktyki, zabawy oraz intensywnej pracy nad rozpowszechnianiem Dharmy nie tylko w
San Francisco, ale w całych Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i północnym Meksyku.
Dzisiaj nasz ośrodek mieści się w znacznie większym domu, który kupiliśmy cztery lata temu. Od pięciu lat jesteśmy oficjalnie
zarejestrowaną organizacją. San Francisco pełni rolę głównej bazy Lamy Ole w całej Północnej Ameryce, koordynuje działalność
piętnastu grup praktykujących, jest dla nich głównym Ąródłem informacji, tekstów medytacyjnych, materiałów promocyjnych itp.
Liczba nowych ośrodków ciągle rośnie, a starsze stają się silniejsze i bardziej niezależne - niedługo będą nas mogły odciążyć
w wielu sprawach. Pozytywnym zjawiskiem jest również to, że nowo powstające grupy zakładane są przez rodowitych Amerykanów.
Do tej pory byli to z reguły Europejczycy, często Polacy.
Również nasz ośrodek to głównie import z Europy. We wspólnym domu na Merced Avenue mieszka na stałe dziewięć osób - pochodzimy
z Anglii, Austrii, Danii, Niemiec, Polski, Rosji, Szwajcarii, USA i Wenezueli. Osób, przychodzących na medytacje i mniej lub
bardziej związanych z ośrodkiem, jest mniej więcej trzydzieści - niestety, jak to często bywa, ciężar całej pracy w dalszym
ciągu spoczywa na trojgu lub czworgu z nas. Dużo odpowiedzialności spada również na moje barki. Prowadzę finanse całego związku,
otwieram konta bankowe dla nowych ośrodków, zajmuję się administracyjną stroną organizacji kursów, redagowaniem i drukiem
czasopisma "Buddhism Today". Projektuję także i utrzymuję strony internetowe, drukuję ulotki informacyjne, odpowiadam na dziesiątki
e-maili nadchodzących z całego świata...Jest tych obowiązków bardzo dużo i trudno jest mi czasem uniknąć frustracji czy też
uczucia przytłoczenia. Z drugiej strony, jest to świetna praktyka cierpliwości, tolerancji i umiejętności obserwowania umysłu.
Marzy mi się oczywiście to, by nasza sanga wypełniła się nagle energicznymi, twórczymi, rwącymi się do pracy ludĄmi, którzy
nie tylko coś obiecują, ale także wykonują zadania, których się podjęli. Wówczas być może tacy "zasłużeni weterani" jak ja,
będą się mogli zająć własną praktyką. Czy się tego doczekam? Myślę, że tak. Buddowie jak do tej pory byli dla mnie bardzo
łaskawi.
Serdeczne pozdrowienia z San Francisco,
Małgorzata Pellarin