Oszuści w szatachTłumaczenie: Marcin Barański
Kronika niedawnej chińsko-tybetańskiej intrygi w linii Karma Kagyu buddyzmu Diamentowej Drogi.
Wprowadzenie
Gdy na wyspie Kauai zadzwonił telefon nie mieliśmy pojęcia, że był to początek szalonej nawałnicy, która miała przewalić
się nad linią Karma Kagyu buddyzmu tybetańskiego, zatrząść jej posadami i zadać ostateczny cios polityce średniowiecznego
Tybetu. Mimo że tropikalna plaża nie wydawała się być odpowiednią scenerią dla tragedii rodem z Himalajów, do hawajskich wybrzeży
zbliżał się potężny kryzys w buddyzmie tybetańskim. Będąc w trakcie jednego z pracowitych tourne dookoła świata z wykładami
Lamy Ole, uśpieni przez piękno pacyficznych wysp, nie byliśmy przygotowani na nadchodzące wydarzenia.
Jedenaście stref czasowych dalej, w Niemczech, Sys, przyjaciółka i asystentka Olego, dzwoniła na alarm. Z Azji nadszedł tajemniczy
list do wszystkich ośrodków w Europie. Ozdobiony kolorowym nepalskim stemplem i ledwo rozszyfrowywalnym adresem, list wyglądał
jak jeszcze jedna próba tybetańskich mnichów utrzymania grzecznego kontaktu z Zachodem. Jednak gdy nasi przyjaciele odczytali
jego treść, ich zdumienie było porównywalne tylko z ich niesmakiem. List był daleki jakichkolwiek grzeczności, a jeżeli szukał
kontaktu, to co najwyżej z polityczną intrygą i sekciarskimi walkami.
Autorzy, bliżej nie określona grupa tybetańskich handlowców z doliny Katmandu, nazywana Stowarzyszeniem Derge, nie przebierali
w słowach. To, co chcieli powiedzieć, miało wywołać w buddyzmie tybetańskim bezprecedensowe zamieszanie. W nieoczekiwanym
ładunku gróźb i bezczelnych ataków kryło się żądanie zmiany wiekowej tradycji; tradycji która stanowiła podstawę rozpoznawania
kolejnych inkarnacji Gyalwa Karmapy - duchowego przywódcy tybetańskiej linii Karma Kagyu.
Nasi przyjaciele w Europie, nie znając jeszcze zgubnego wpływu polityki na religię, zdumieni pośpieszyli do telefonów. Sys
połączyła się z nami jako pierwsza. Ledwo łapiąc oddech zdała nam relację. Kiedy skończyła, wszyscy patrzyliśmy na siebie
z niedowierzaniem. Całkowicie nieświadomi wszystkich niejasnych interesów, które przez wieki stanowiły nieodłączny element
funkcjonowania himalajskiego królestwa, mieliśmy wrażenie, że niebo zwaliło się nam na głowy. Święty Tybet angażował się w
całkiem nie święte przedsięwzięcia.
Tylko Lama Ole wydawał się rozumieć prawdziwe znaczenie tego wydarzenia. Ktoś starający się ukryć za plecami grupy handlarzy
z Nepalu próbował doprowadzić do rozłamu w szkole Karma Kagyu. List był tylko pierwszym jawnym strzałem. To, co znalazło się
na szali i czaiło pomiędzy wierszami wiadomości, było o wiele ważniejsze niż tożsamość napastników. Mierzyli w serce linii.
Ich sekretnym celem - znanym wówczas tylko najtajniejszej grupce sprawców - było przejęcie kontroli nad następnym Gyalwa Karmapą,
królem joginów Tybetu.
Będąc pierwszym inkarnowanym lamą Tybetu, Karmapa był kimś wyjątkowym wśród licznej rzeszy inkarnacji manifestujących się
w Krainie Śniegów. Uważany przez swoich uczniów za Buddę, cieszył się najwyższym autorytetem w całej wschodniej części kraju.
W nieprzerwanej, od prawie dziewięciuset lat, sukcesji, każda z jego inkarnacji dysponowała kompletem metod Buddy, służących
pracy z umysłem i nie było niczym niezwykłym, że przed śmiercią pozostawiał szczegółowe wskazówki dotyczące okoliczności swoich
kolejnych narodzin. Te pisemne lub czasem ustne instrukcje dokładnie opisywały jego powrót w przyszłości.
Historycznie, w subtelnym procesie rozpoznawania następnego Karmapy, brano pod uwagę dwie rzeczy: postępowanie młodego inkarnowanego
oraz wskazówki poprzedniego. Dlatego też, gdy w 1981 roku zmarł XVI Karmapa, jego uczniowie oczekiwali, że zgodnie z ustalonym
zwyczajem, on także pozostawi podobny zestaw przepowiedni. Od pierwszego momentu po jego śmierci palącą kwestią stało się
odnalezienie takiego duchowego testamentu. Na wielkim zgromadzeniu Kagyu, które nastąpiło po kremacji Karmapy w 1981roku,
jego najbliżsi uczniowie - czterej zajmujący wysokie pozycje lamowie - zostali wspólnie wyznaczeni do wielkiego zadania zlokalizowania
listu-przepowiedni swojego nauczyciela i odnalezienia jego kolejnej inkarnacji.
"Kampania listów" z Katmandu nastąpiła w niebezpiecznym momencie dla linii. Minęło jedenaście lat, od kiedy zmarł XVI Karmapa
i wciąż nic nie było wiadomo o jego siedemnastej inkarnacji. Czterej lamowie obarczeni doniosłym obowiązkiem sprawiali wrażenie,
iż nie są w stanie go wypełnić. Długi czas oczekiwania zaczął zbierać swe żniwo. Na buddyjskiej scenie na Wschodzie zaczęły
pojawiać się liczne polityczne grupy. Prześcigały się one w rozprzestrzenianiu fantastycznych plotek i z zapałem angażowały
się w działania mające wymusić na regentach bardziej zdecydowane działania.
Stowarzyszenie Derge było jeszcze jedną z takich grup, od innych odróżniała ją jednak zaciekłość, z jaką przeciwstawiała jednego
z najważniejszych uczniów Karmapy, Tai Situ, pozostałym trzem. W swoim obecnym liście, twierdząc, że reprezentują większość
buddystów Kagyu, rodziny z Derge ogłaszały bez ogródek, że tylko inkarnacje Tai Situ Rinpocze mają historyczne prawo rozpoznawania
kolejnych Karmapów. Upraszali jednocześnie Tai Situ, by niezwłocznie wyegzekwował swój szczególny przywilej. Takie twierdzenie
było w rzeczywistości wezwaniem do zerwania z tradycją. W przeszłości osoba o największych duchowych możliwościach przedstawiała
swoje sny i wizje, by w ten sposób ułatwić delikatny proces poszukiwania inkarnowanego tulku. Żaden lama nie miał wyłącznych
praw na rozpoznawanie inkarnacji, a już na pewno nie do tego, by odnajdować kolejnych Karmapów, ponieważ ci zawsze ostatecznie
rozpoznawali sami siebie przez swoje czyny.
Teraz jednak ktoś planował rewoltę. Przygotowywano scenę dla totalnej konfrontacji wewnątrz linii. Tai Situ był promowany
na jedyną osobę upoważnioną do rozpoznania młodego Karmapy, podczas gdy jego trzej współtowarzysze zostali przedstawieni jako
wichrzyciele, nastawieni na utrudnianie całej operacji. Handlarze z Katmandu, po raz pierwszy od kiedy zaczęli karmić publiczność
ze Wschodu swoimi wywodami, zdecydowali rozszerzyć swoją agitację na Zachód. Ich przesłanie wylądowało jak bomba w samym środku
ruchliwej europejskiej sceny buddyzmu.
W czasie, gdy staliśmy znieruchomieli słuchając słów Sys i starając się dojść do ładu z jej odkryciami, Lama Ole spokojnie
ocenił sytuację: "To oznacza wojnę". Przez następne dwa lata mieliśmy się przekonać, jak prorocze były jego słowa. Tego właśnie
ranka 17 marca 1992 roku w wojnie Kagyu zabrzmiały pierwsze strzały. Ole, ze swoim instynktem wojownika rozpoznał je bez wahania.
Od tego momentu rozgorzała zacięta i bezkompromisowa walka, wydarzenia następowały coraz to bardziej dramatycznie. Przeciwnicy,
wysoko postawieni i powszechnie szanowani lamowie, mieli się zaangażować w zapasy i zaciekłe obrzucanie błotem lepiej pasujące
ambitnym politykom, niż nauczycielom duchowym. Późniejszy konflikt stał się testem dojrzałości i zdecydowania tysięcy buddyjskich
praktykujących na całym świecie. Miał również całkowicie przekształcić krajobraz buddyzmu tybetańskiego na Zachodzie. Jego
konsekwencje dla Dalekiego Wschodu będziemy mogli w pełni ocenić dopiero w przyszłości.
Gdy kryzys zapanował na dobre i błyskawicznie następujące wydarzenia, zrelacjonowane w tej książce, omal nie doprowadziły
do przejęcia linii Kagyu przez komunistyczne Chiny, wszyscy wciąż zmagaliśmy się z jednym nie dającym spokoju pytaniem. Jak
to się mogło stać? W jaki sposób tak znakomite osoby, dzierżące duchowe przywództwo linii przekazu, mogły doprowadzić do sytuacji
tak niebezpiecznych dla rozwoju ich uczniów? Dzisiaj, po latach drobiazgowych analiz, odpowiedź może być bliższa niż się to
wydawało na początku. Jakkolwiek zaskakująco by to nie zabrzmiało dla zachodniego ucha, dzisiejsze zależności, rywalizacje
i antagonizmy pomiędzy lamami tybetańskimi są bezpośrednio związane z tym, co działo się w Tybecie i Chinach od kilkuset lat.
Tybetańczycy, tak jak wszyscy, włączając wysokich nauczycieli, są produktem społecznych i politycznych warunków, w których
się urodzili. Ich działania i mentalne nawyki są określone w dużym stopniu przez wydarzenia z przeszłości. Aby więc zrozumieć
przyczyny i złożoność panujących wśród nich konfliktów, trzeba zagłębić się w historię Tybetu. Ta konkretnie opowieść zaczyna
się w połowie osiemnastego wieku, w mrocznych korytarzach majestatycznego pałacu Potala w Lhasie - rezydencji Dalaj Lamy.
Prowadzi nas ona przez nieprzerwany ciąg wydarzeń aż do dzisiejszych obozów tybetańskich i klasztorów w Himalajach, a także
do nowoczesnych ośrodków buddyzmu tybetańskiego na Zachodzie.
Gdy w 1959 roku szacowni rinpocze, lamowie i mnisi opuścili Tybet i udali się, najpierw do Indii, a później na Zachód, wylądowali
tam z bagażem feudalizmu. Niosąc ze sobą całość metod Buddy - najskuteczniejszych narzędzi do pracy z umysłem - sprowadzili
także swoje waśnie. Stąd też kluczem do zrozumienia czasem zdumiewających zwrotów i manewrów w ich postępowaniu na Zachodzie,
jest historia Tybetu, hermetycznie zamkniętego świata sprzed chińskiej inwazji. To Kraina Śniegów, ongiś, otoczona mitami
i półprawdami, może rzucić światło na rozgrywający się w buddyzmie tybetańskim dramat.
Celem tej książki nie jest dostarczenie ostatecznego rozwiązania, ani sugerowanie, jakoby autor "zajrzał pod każdy kamień".
Jest to osobista relacja świadka kryzysu; obejmujący dwa lata, chronologiczny przegląd zdarzeń, które nieomal sprowadziły
"dom Kagyu" pod kontrolę komunistycznych Chin. Ponadto czytelnik, zapoznając się z kolejnymi niezwykłymi incydentami, może
uzyskać wgląd w motywy konfliktu. Oglądając je w kontekście przestarzałych struktur społecznych Tybetu, może on wyrobić sobie
bardziej obiektywną ocenę głównych bohaterów intrygi i rozpoznać niebezpieczeństwa ślepego zawierzania takim osobistościom.
Niech fakty mówią same za siebie, a historia i zdrowy rozsądek służą nam za przewodników. Przeszłość odsłoni tajemnice teraźniejszości
i stanie się lekcją na przyszłość.
Królestwo
Izolacja stanowiła przez wieki charakterystyczną cechę Tybetu. Geograficzna niedostępność kraju i stanowcze życzenie jego
mieszkańców, by zminimalizować kontakty z obcymi, wytworzyły idealną sytuację dla odosobnienia. Gdy kolejne chińskie dynastie
ogłaszały przejęcie władzy nad odległym sąsiadem i nakłaniały Lhasę do podległości i zaakceptowania ich wspaniałomyślnego
patronatu, Tybetańczycy nie poddawali się. Pomimo intensywnych zabiegów Pekinu, himalajski naród zdołał przetrwać nie niepokojony
i zapomniany przez otaczający świat. Dzikie mongolskie hordy, które wywołały takie spustoszenia w połowie XVII wieku, były
raczej instrumentem w rękach frakcji politycznej zmierzającej do podporządkowania wewnętrznych rywali, niż prawdziwym zewnętrznym
agresorem - instrumentem, który co prawda wymknął się spod kontroli, jednak w zamierzeniu został świadomie sprowadzony przez
polityków w ich walce o władzę. Tak więc w historii Tybetu agresorzy byli czymś niezwykłym i kraj pozostał pod koniec XX wieku
tak samo odosobniony, jak wówczas, gdy buddyzm po raz pierwszy docierał do himalajskiego królestwa około roku 750. W tych
warunkach Tybetańczycy mogli zachować przez ponad tysiąc lat to, co kolejne najazdy muzułmańskie doszczętnie zniszczyły w
północnych Indiach około tysiąc lat temu: pełnię nauk Buddy.
Pierwsze kontakty z Zachodem nastąpiły w XIX wieku, gdy imperia rosyjskie i angielskie, niepewne wzajemnie swoich intencji,
zaczęły walczyć o wpływy w tym odległym regionie. Europejscy odkrywcy przywieźli do domu historie o mistycznych systemach
religijnych, świętych lamach i gigantycznych klasztorach. Brytyjscy żołnierze mieli do zaoferowania mniej magicznych opowieści.
W 1904 roku, prowadząc ekspedycję w celu zdobycia Lhasy, pułkownik Younghusband i garstka jego ludzi rozbili w proch prawie
całą tybetańską armię rządową. Militarne możliwości Tybetańczyków najwyraźniej pozostawały w tyle za ich mocami duchowymi.
Po tym pierwszym kontakcie mieszanina spirytualistów, teozofów i temu podobnych błyskawicznie podjęła temat świętego królestwa.
Od przełomu wieków europejska publiczność karmiona była egzotycznymi relacjami, opisującymi lewitujących joginów i musiała
trawić mroczne duchowe doktryny pochodzące jakoby z Krainy Śniegów. Krążące opowieści stanowiły pożywkę dla wyobraźni czytelników,
miały jednak niewiele wspólnego z prawdziwymi skarbami, których Tybet bronił. Kraj był badany jako źródło mistycyzmu i szybko
stał się synonimem wszystkiego co ponadnaturalne.
W tym samym mniej więcej czasie duża liczba uznanych orientalistów ze Skandynawii i z imperialnej Rosji dotarła do zakazanej
Lhasy. Napotkali tam bogatą kulturę opartą na unikalnym systemie religijnym. Po raz pierwszy Zachód wszedł w kontakt z pełnym
zasobem metod Buddy służących pracy z umysłem. Odkrycia naukowców pozostały jednak jedynie domeną elitarnych uniwersytetów,
a ich badania nigdy nie wykroczyły poza sferę intelektualnych i naukowych spekulacji. Na szersze i bardziej praktyczne informacje
Europa musiała czekać przez kolejne pięć dekad. Prawdziwy i trwały kontakt pomiędzy kulturami stał się możliwy dopiero w roku
1959, gdy Tybetańczycy zostali brutalnie wyrzuceni ze swojego kokonu przez komunistycznych barbarzyńców.
Przełom nastąpił dopiero pod koniec lat sześćdziesiątych. Parą poszukiwaczy, żądnych zaadaptowania nauk buddyjskich i wprowadzenia
ich na Zachodzie, byli Hannah i Ole Nydahl. Kontakt jaki nawiązali prowadził na sam szczyt tybetańskiej hierarchii.
W grudniu 1969 roku XVI Gyalwa Karmapa, głowa szkoły buddyzmu tybetańskiego Karma Kagyu, wjechał do Katmandu dokładnie w tym
samym czasie, gdy do miasta dotarli z Danii Ole i Hannah. Młodzi idealiści byli w trakcie swojej trzeciej podróży do nepalskiej
stolicy w celu sprowadzenia "substancji", które miały zmienić świadomość rodzaju ludzkiego. Prowadząc grupę awangardowych
skandynawskich artystów i rewolucjonistów, święcie wierzyli, że narkotyki mogą otworzyć człowiekowi "wrota percepcji" i ukazać
ludzkości ostateczną prawdę. Gdy tylko znaleźli się w Katmandu, wewnętrzny nakaz przywiódł Olego i Hannah na szczyt majestatycznego
wzgórza Swayambhu dokładnie w czasie, gdy Karmapa miał tam przeprowadzić rytuał. Jak sami później opowiadali, gdy w pewnym
momencie w czasie ceremonii Karmapa położył rękę na ich głowach, wszystko eksplodowało światłem. Lama przybrał wielkość tysiąca
słońc i w tym samym momencie zrozumieli, że ich poszukiwania dobiegły końca.
To niezwykłe spotkanie wkrótce zapoczątkowało intensywny okres terminowania we wschodnich Himalajach. Jako pierwsi zachodni
uczniowie Karmapy, Hannah i Ole, zostali wprowadzeni w nauki i praktyki buddyzmu tybetańskiego. Dzięki temu mieli urzeczywistnić
swoją wizję z lat sześćdziesiątych. Zostając lamą, Ole przez lata założył ponad dwieście ośrodków Kagyu na całym świecie.
Z Hannah i innymi przyjaciółmi, podróżował nieprzerwanie od ośrodka do ośrodka, przekazując Zachodowi głęboką mądrość buddyzmu.
Siłą napędową, pozwalającą spełnić to marzenie było ich oddanie dla Karmapy, oddanie, które początkowo rozciągało się na wszystko,
co tybetańskie. Każdy kto pochodził z Krainy Śniegów czczony był jako osoba wielce uduchowiona, każdy Tybetańczyk był traktowany
jako mistrz jogin, a każda ogolona głowa w szatach jako na wpół oświecona. Owa czysta wizja przekonywała Zachód, że realizacja
idei Szangri-La, celu generacji z lat sześćdziesiątych, była w zasięgu ręki.
Inni, którzy wsiedli na tybetański okręt w późniejszych latach, kultywowali świętą wizję z większym nawet entuzjazmem i mniejszą
dozą krytycyzmu, nadrabiając gorliwością, gdy brakowało wiedzy i autentycznego przekazu. Zwłaszcza dawny Tybet uważany był
za niebo na ziemi. Wszystko sprzed chińskiej inwazji, podbite tybetańską stemplem, było z oddaniem czczone i idealizowane.
Miała to być to dumna odpowiedź dla chińskich oprawców i histerycznej chińskiej propagandy, przedstawiającej zdobyty kraj
jako feudalną, zacofaną i zniewoloną społeczność. W rezultacie pogląd, że wszystko co tybetańskie było święte, stał się jednogłośnym,
wspólnym hasłem pierwszej generacji buddystów tybetańskich na Zachodzie. Obiecujący młodzi ludzie przyjęli buddyzm tybetański
razem z Tybetem. Nikt nie chciał być kojarzony z chińskimi agresorami, a Tybetańczycy, którzy spotkali się z obojętnością
światowych polityków, gdy byli w potrzebie, teraz dla odmiany doświadczali przytłaczającej adoracji ze strony zachodnich idealistów.
Po dekadach oficjalnej obojętności, obrońcy sprawy tybetańskiej doczekali w końcu tego, że ich sprawa została doceniona. Z
okazji otrzymania przez Dalaj Lamę, w 1989 roku, Pokojowej Nagrody Nobla, zachodnie massmedia podjęły temat Tybetu, wydobywając
na światło dzienne horror chińskiej okupacji. Wokół Dalaj Lamy zaczęły pojawiać się znane osobistości, on sam stał się sławny
i wyruszył w podróż po świecie, pełniąc na wpół oficjalnie rolę przywódcy Tybetu. Jednocześnie ambasadorzy wolnego Tybetu,
niesieni na fali popularności swojej sprawy, pozwalali bez przeszkód wzrastać bezkrytycznej wierze w święte himalajskie królestwo.
Czy ten harmonijny obraz odbiegał znacznie od rzeczywistości? Czy dawny Tybet był rzeczywiście ojczyzną poszukiwaczy prawdy
i świętych ludzi, w pełni zaangażowanych we wspieranie swoich lamów i klasztorów? Czy była to rzeczywiście kraina mlekiem
i miodem płynąca, gdzie ludzie żyli w pokoju ze swymi braćmi, ściśle przestrzegając szlachetnych buddyjskich wskazówek?
Historyczne fakty przeczą temu sielskiemu obrazowi. Tybet, mimo całej aury mistycyzmu otaczającej jego historię i kulturę,
był społecznością feudalną, może bardziej humanitarną i na pewno szczęśliwszą niż inne feudalne społeczności, ale zdecydowanie
daleką od ideału.
Krajobraz dawnego Tybetu wypełniały wojny, polityczne intrygi i krwawe wendetty. Przez wieki dwie stare buddyjskie szkoły
"czerwonych czapek" - Siakja i Kagyu, sprawowały na przemian rządy w kraju. Z początkiem XVII wieku pojawiła się nowa siła
i zaczęła zagrażać politycznemu status quo: gelugpowie, czyli cnotliwi, "żółte czapki", szkoła założona około 1410 roku przez
ucznia IV Karmapy, odwróciła istniejący porządek. W 1638 roku gelugpowie pod wodzą potężnego V Dalaj Lamy i jego autorytarnych
ministrów, sprowadzili do Tybetu Guszri Chana, mongolskiego władcę. Zamierzali złamać potęgę Kagyu, przejąć władzę nad regionem
Kham na wschodzie oraz rebelianckim Tsang na południu kraju. Uzyskawszy wolną rękę, dzikie mongolskie hordy zrównały z ziemią
lub oddały w ręce gelugpów wielką liczbę klasztorów Nyingma, jeszcze jednej starej buddyjskiej szkoły "czerwonych czapek".
X Karmapa musiał udać się na trzydziestoletnią emigrację, po tym jak jego obóz został zaatakowany, na rozkaz ministrów Dalaj
Lamy. Szkoła "cnotliwych" sięgała po władzę za pomocą ognia i miecza.
Rozdrobniona scena polityczna uległa wówczas dalszemu podziałowi na dwie główne frakcje. Pierwsza, blisko związana z gelugpami,
kontrolowała centralny, południowy i zachodni Tybet i była kierowana przez rząd w Lhasie. Druga, luźna konfederacja państewek,
na czele których stali lokalni książęta, rozciągała się we wschodnim Tybecie i za wszelką cenę starała się utrzymać swą niezależność
od stolicy i jednocześnie zachować swe związki ze szkołami Kagyu i Njingma.
Większość wysiłków zdominowanego przez gelugpów centralnego rządu w Lhasie nakierowana była na podporządkowanie niezależnych
Khampów ze wschodniego Tybetu bezpośredniemu zwierzchnictwu Lhasy i tym sposobem nawrócenie ich na porządek "żółtych czapek".
Aby to zapewnić, hierarchowie Gelugpy nie gardzili żadnymi metodami, pozostawiając dziedzictwo zdrady, zastraszenia i przemocy.
Po sprzymierzeniu się z Mongołami i obaleniu władcy związanego z kagyupami, administracja Dalaj Lamy objęła ścisłą kontrolą
wszelkie działania trzech pozostałych szkół buddyjskich. Karmapa i kagyupowie padli ofiarą dyskryminujących praw i nieuzasadnionych
podatków. Wszystkie klasztory Kagyu, za wyjątkiem kilku znajdujących się w pobliżu Lhasy, zostały przekształcone w klasztory
Gelug. Do prawa państwowego zostały dodane dwie zadziwiające dyrektywy: "Wywierajcie nacisk na gwiazdę" oraz "Wydójcie samicę
jaka". Były one przywoływane od czasu do czasu w oficjalnych edyktach. Dobrze strzeżonym sekretem, przekazywanym przez głównego
ministra jego następcy, było to, że "gwiazda" oznaczała w rzeczywistości Karmapę, a samica jaka - Drikung, jedną z tradycji
Kagyu. Rzuciwszy trzy stare szkoły na kolana, a mimo to wciąż lękając się rewolty Kagyu, potężny V Dalaj Lama polecił siebie
i swoje królestwo w opiekę cesarza Chin z dynastii Cing. Został przyjęty z otwartymi ramionami. Cesarz nie tylko udzielił
mu wspaniałomyślnie ochrony, ale także wprowadził w Tybecie rotacyjną władzę dwóch monarchów: Dalaj Lamy i Panczen Lamy. W
oczach kagyupów takie podporządkowanie się chińskiemu tronowi było równoznaczne ze zdradą. Nie zapomnieli oni tego postępku
do dnia dzisiejszego.
Innym przykładem działań gelugpów była działalność Phawankapy w XIX wieku. Luminarz dla niektórych ze swej linii i odrażająca
osobowość dla innych, ten orędownik sprawy gelugpów, zainicjował zakrojoną na szeroką skalę kampanię wymierzoną w tradycję
Nyingma. Spowodował takie spustoszenie w szeregach starej szkoły czerwonych czapek, że przekaz "diamentowego noża" i inne
cenne przekazy prawie całkowicie zniknęły.
Struktura społeczna Tybetu w dużym stopniu zdeterminowana była przez instytucję tulku - tradycję rozpoznawania kolejnych inkarnacji
lamy. Fenomen szeregu kolejnych inkarnacji wynika z buddyjskiej teorii, że istoty odradzają się wciąż ponownie. Tradycja tulku
została zapoczątkowana w IX wieku przez Karmapę Karma Pakszi, który będąc małym dzieckiem ogłosił, iż jest inkarnacją niedawno
zmarłego Karmapy Dysum Czienpa. Od tego czasu Karmapa wciąż powracał w nieprzerwanym szeregu wcieleń, które pojawiały się
od dziewięciuset lat aż do dnia dzisiejszego. W podobny sposób inni, wysoko urzeczywistnieni lamowie, zaczęli się świadomie
odradzać i byli rozpoznawani przez swoich zrealizowanych uczniów. Życie po życiu uczniowie mieli dostęp do oświeconych właściwości
swojego lamy. Setki różnych linii tulku manifestowały się w całym Tybecie. Cały ten system stanowił unikalny mechanizm służący
zachowaniu nieprzerwanego przekazu nauk Buddy.
Przez wieki klasztory i ich tulku wzrastali w dobrobycie i zaczęli wywierać znaczący wpływ na społeczne i polityczne życie
kraju. Oprócz pełnienia funkcji duchowych nauczycieli, wielu z tulku stawało się figurami politycznymi. Odnalezienie i sprowadzenie
nowej inkarnacji znaczącego tulku do jego klasztoru było równoznaczne ze zdobyciem władzy. Ponieważ w wielu przypadkach kryteria,
według których owe inkarnacje były rozpoznawane, zostawiały wiele pola manewru, proces ten stał się instrumentem w politycznych
starciach. Tradycyjna metoda badania, polegająca na tym, że młodzi kandydaci mieli rozpoznać przedmioty należące do poprzedniej
inkarnacji, często była zarzucana. Nie zawsze też zwracano się o radę do mistrzów duchowych. Decydowały polityczne naciski,
pieniądze lub ostateczny argument żelaza. W efekcie szeregi autentycznych tulku zaczęły się kurczyć. Nie było niczym niezwykłym,
że pojawiało się dwóch lub więcej pretendentów, z których każdy popierany był przez potężną partię, i którzy otwarcie i zażarcie
konkurowali o tron znanego tulku. O ile młodzi kandydaci mieli zapewne nikłe pojęcie o walce, jaka toczyła się za ich plecami,
o tyle ich wpływowi opiekunowie gotowi byli rozpętać wojnę, by zapewnić zwycięstwo swojego pretendenta.
Gdy tylko będący przedmiotem współzawodnictwa tron zostawał zdobyty, dla tego kto na nim pozostał rozpoczynał się okres edukacji
bezpośrednio związanej z rolą, jaką miał spełniać po osiągnięciu dojrzałości. Skazany na wyłącznie męskie towarzystwo dziedzicznych
wychowawców i służących, młody inkarnowany był najczęściej poddawany surowej dyscyplinie i pozostawiany wyłącznie pod opieką
kręgu żarliwych zwolenników. Takie postępowanie miało z jednej strony umożliwić tulku otrzymanie przekazu nauk Buddy w możliwie
najczystszej formie, z drugiej zaś ochronić najcenniejszą własności klasztoru. Często jednak, w wyniku izolacji, wiedza tulku
na temat życia poza murami klasztoru była poniekąd ograniczona. Jednocześnie ludzie z jego otoczenia odgrywali zdecydowanie
bardziej dominującą rolę, niż wymagałoby tego dobro zajmowanej przez niego pozycji, i ponad głową swego mistrza wygrywali
własne interesy.
Taki stan rzeczy stwarzał żyzny grunt dla interwencji sąsiadów Tybetu w jego wewnętrzne sprawy. Nietrudno się domyślić, że
Chińczycy nie przepuszczali żadnej okazji, by ingerować w tybetańską politykę i manipulowali kołem fortuny na rzecz kandydatów
na tulku, którzy odpowiadali ich potrzebom. Każdy tytuł, najznamienitszy czy najskromniejszy, był narażony na zabiegi ze strony
tronu Państwa Środka. Patrząc łakomie na Królestwo Śniegów i bez najmniejszego szacunku dla jakiejkolwiek duchowej wiarygodności,
bezwzględny cesarz narzucał Tybetańczykom swoje własne, niekiedy całkowicie absurdalne, kandydatury na najwyższe stanowiska
Dalaj Lamów i Panczen Lamów. W 1796 VII Cing Lu, cesarz z dynastii Cing, wydał dekret określający nową procedurę rozpoznawania
inkarnacji w Tybecie. Oczekujący na powtórne narodziny znanego opata albo lamy nie mieli się już dłużej zajmować odczytywaniem
ukrytych znaków ani organizowaniem długotrwałych poszukiwań. Zamiast tego, wybrana przez chińskiego władcę rada miała po prostu
wybrać pewną liczbę odpowiednich kandydatów na wakującą pozycję tulku. Następnie wszyscy oni mieli być wyćwiczeni do sprawowania
funkcji duchowego przywódcy. Aby ostatecznie zdecydować, który z konkurentów jest prawdziwą inkarnacją, miała być przeprowadzana
loteria. W swej przychylności, obok edyktu cesarz zaofiarował również złotą wazę, która miała być używana do ciągnięcia losów.
Imię inkarnowanego mistrza byłoby losowane spośród innych imion zapisanych na umieszczonych w wazie pałeczkach. Łaskawy władca
nie omieszkał dodać, że ów zadziwiający rytuał miał być przeprowadzany pod tanką - świętym malowidłem na płótnie - wyobrażającym
nie kogo innego, lecz wspaniałego VII Cing Lu we własnej osobie. Jego przedstawiciel przewodniczyłby również owej szczególnej
ceremonii. Chociaż Tybetańczycy najczęściej potrafili pokierować ślepym losem zgodnie ze swoją wolą, za pomocą łapówek i innych
temu podobnych środków, ich wolność wyboru, zwłaszcza gdy chodziło o prominentnych tulku Gelugpy była jednak ograniczona.
Oficjalnie, inkarnacje "żółtych czapek" byłyby wybierane przed obliczem VII Cing Lu wpatrującego się w nie z portretu na ścianie.
Jednocześnie, kiedykolwiek najwyższy przywódca Tybetu zamierzał wygłosić publiczne oświadczenie, miał na wstępie posłusznie
zadeklarować: "Ja, Dalaj Lama, zatwierdzony przez Cing Lu...". Od pierwszego dnia po wydaniu przez przebiegłego Lu jego edyktu,
aż do zajęcia himalajskiego królestwa przez komunistów w 1959 roku, wszystkie dokumenty wyprodukowane przez rząd Tybetu miały
być poprzedzone tak sformułowaną frazą. Bez zdobywania kraju, Pekin narzucił Lhasie smutne i niechciane partnerstwo. Bez wątpienia
Cing Lu i Dalaj Lama stanowili dziwną parę nawet jak na lokalne gusta.
W ten oto sposób, w obecności ciągłych zewnętrznych i wewnętrznych ingerencji, autentyczny religijny wybór tulku stał się
na przestrzeni wieków raczej wyjątkiem niż regułą. Tybetańska historia pełna jest przykładów wysoko zrealizowanych inkarnacji
i teoretycznie cały system miał służyć odnajdowaniu i ochranianiu takich istot. Jednak ten sam system, w miejsce autentycznych
tulku, wyprodukował, po wiekach nadużywania, wiele politycznych marionetek lub absolutnych książąt. Pierwsi stawali się instrumentami
w rękach członków swojej świty, którzy gorliwie broniąc dostępu do uszu mistrza, planowali swoje własne intrygi. Drudzy sami
zostawali politykami i nie odpowiadając przed nikim, za to słuchając kogokolwiek, kto wkradł się w ich łaski, rzucali się
często bez przygotowania w niespokojne nurty politycznych pasji. To, że w wielu przypadkach ich słowo było prawem, zazwyczaj
tylko pogarszało sytuację. Przejrzyste, związane z odpowiedzialnością, demokratyczne procesy, budujące podwaliny współczesnych,
nowoczesnych społeczeństw na Zachodzie, w dawnym Tybecie były całkowicie nieznanymi koncepcjami. Nawet najbardziej podstawowe
zasady rządu reprezentantów i choćby niewielkie ograniczenie władzy absolutnej - pojęcia, do których rządy w zachodniej Europie
nagięły się dawno temu, były wyklęte tak w Tybecie, jak i w reszcie Azji. W konsekwencji, kraj był niejednokrotnie rządzony
przez gromadę niezdatnych indywiduów, których jedyną zasługą było posiadanie tytułu i skojarzenie z pewnym imieniem.
Większość obywateli, czy byli to samowolni nomadowie ze wschodu, czy bardziej posłuszni mieszkańcy obszarów centralnych, żyła
w mniejszej lub większej feudalnej zależności, gdzie wolność osobista sięgała tak daleko, jak na to zezwalał lokalny władca
albo opat.
Najpopularniejszą metodą oficjalnego karania i utrzymywania w ryzach mniej posłusznych było batożenie. Powszechne były także
tortury w swojej najokrutniejszej i najbardziej barbarzyńskiej formie. Sprowadzone do Tybetu przez urzędników z dynastii Cing,
w czasach V Dalaj Lamy, zostały błyskawicznie zastosowane, gdy trzech z ministrów Dalaja zostało aresztowanych i publicznie
porąbanych na kawałki. Zakazane przez XIII Dalaj Lamę, przetrwały długo po jego zarządzeniu, aż do roku 1959, gdy Chińczycy
wprowadzili swoje własne nieludzkie metody nacisku. Makabryczne zdjęcia mężczyzn z odciętymi członkami, świadectwo brutalnych
procedur z dawnego Tybetu, nie były tylko chińską propagandą.
Wykształcenie i dostęp do informacji stanowiły wyłącznie domenę klasztorów, co pozostawiało całe grupy społeczne z dala od,
choćby podstawowych, form nauczania. Doskonałe nauki o naturze wszystkich zjawisk, esencja buddyzmu, dla większości Tybetańczyków
często sprowadzały się jedynie do zabobonnej wiary, w zupełnie podstawowej formie, podkreślającej strach i karmiczne zadośćuczynienie,
lub po prostu ślepe zaufanie do swoich rinpocze. Chociaż zaufanie systemowi, który zarówno w swej esencji, jak i jako całość
jest całkowicie pozytywny, czyniło ich życie na podstawowym poziomie zadawalającym i szczęśliwym, ze względu na uczciwość
wobec historii musimy przyznać, że większość Tybetańczyków prowadziła zacofaną, pozbawioną wykształcenia i przesiąkniętą zabobonami
egzystencję. Jej wartości okazały się bezużyteczne we współczesnym świecie.
Co czyniło Tybet szczególnym, to fakt, że kraj ten zdołał zachować w formie nieprzerwanego i żywego przekazu całość nauk Buddy.
Zawierały one doskonałe wskazówki dotyczące ostatecznej rzeczywistości oraz metody, pozwalające ją zrealizować. Podczas gdy
przeciętny Tybetańczyk zajmował się swoimi sprawami bez przykładania wielkiej wagi do najwyższej prawdy, pozostawiając wszystkie
te podniosłe zagadnienia swoim lamom i klasztorom, niewielka liczba zainteresowanych używała dostępnych unikalnych technik
i osiągała doskonałe rezultaty. Spośród kilku milionów ludzi, garstka lamów i joginów była w stanie zrealizować, pokolenie
po pokoleniu, najwyższy potencjał ludzkiego umysłu.
Ten żywy przekaz oświecenia stanowi największy wkład Tybetu w rozwój ogólnoludzkiej mądrości, podczas gdy społeczne i polityczne
struktury, w ramach których odbywało się poszukiwanie oświecenia, lokuje Tybet bardzo daleko od współczesnego społeczeństwa.
Wydarzenia, które zostaną tu przedstawione, powinny być odczytywane w szczególnym kontekście. Nici spisku są nierozdzielnie
splecione z historią Tybetu i prowadzą nas dwieście lat wstecz do Lhasy. W tę scenerię wkraczają główni bohaterowie: wysocy
tulku i lamowie rzuceni we współczesny świat przez kaprysy historii. Oni tworzą jądro starego feudalnego systemu i jednocześnie
są zmuszeni, lub zmuszają sami siebie, do funkcjonowania we współczesnym świecie. To niespodziewane wkroczenie w XX wiek,
pomimo ich realizacji, prowadzi do kolizji. Wszystkie składniki konfliktu są obecne i gotowe do wybuchu: różnice nie do pogodzenia
pomiędzy autokratycznym Tybetem a demokratycznym Zachodem; nacisk, jaki buddyzm kładzie na logikę, rozsądek i przejrzyste
myślenie, a z drugiej strony ślepa wiara we wszechwiedzę lamów, prawie nie podlegających ograniczeniom ludzkiej kondycji;
święty szacunek, z jakim wielu na Zachodzie traktuje Tybet i ciągoty Tybetańczyków do politycznych intryg. By doprowadzić
tę wybuchową mieszaninę do eksplozji wystarczy kropla personalnych animozji, wrogości, czy ostatecznie nienawiści - tej przyprawy
skądinnąd suchych procesów historycznych.