Jakimi rzeczy są ...
Autor: Marek Rosińsk
W sierpniowym numerze Machiny ukazał się artykuł pt. "Hip-pop Tybet", którego autorem jest Adam Kozieł. Artykuł ten przedstawia nieprawdziwe i krzywdzące fakty dotyczące naszego nauczyciela. Poniżej przedstawiamy oficjalną odpowiedź, prezentującą nasze stanowisko w tej sprawie.
"Nie wierzcie w jakiekolwiek przekazy tylko dlatego, że przez długi czas obowiązywały w wielu krajach. Nie wierzcie w coś tylko dlatego, że wielu ludzi od dawna to powtarza. Nie akceptujcie niczego tylko z tego powodu, że ktoś inny to powiedział, że popiera to swoim autorytetem jakiś mędrzec albo kapłan, lub że jest to napisane w jakimś świętym piśmie. Nie wierzcie w coś tylko dlatego, że brzmi prawdopodobnie. Nie wierzcie w wizje lub wyobrażenia, które uważacie za zesłane przez boga. Miejcie zaufanie do tego, co uznaliście za prawdziwe po długim sprawdzaniu, do tego co przynosi powodzenie wam i innym". Budda
Ostatnio pewna zakonnica, siostra Michaela, z zapałem demaskowała, w napisanej przez siebie, pod dramatycznym tytułem, książce "Sekty, ekspansja zła", buddyzm tybetański jako groźną sektę zajmującą się handlem organami ludzkimi w przerwach między, cytuję, "tantrycznymi sabatami", na których nie tylko zabijano ludzi, lecz w ogóle "dozwolone były wszelkie występki, jakie tylko można sobie wyobrazić". Oczywiście, tak jak wszystko, co leży poza Objawieniem chrystusowym, prowadzi, zdaniem siostry, do "zwyrodnienia duszy", a nawet "zenistycznego obłędu".
W buddyzmie częściej mówi się o właściwej motywacji niż o moralności. Wydaje się, że w przypadku siostry Michaeli jest odwrotnie, a ponieważ w obronie jedynie słusznej moralności cel uświęca środki, więc motywacja nie jest aż tak ważna. O buddyzmie piszą nie tylko ultrakatolicy w publikacjach skierowanych do grona czytelników "Rycerza Niepokalanej", ale również ludzie z buddyzmem związani od lat, co, jak się okazuje, nie stanowi gwarancji utrzymywania właściwej motywacji. Adam Kozieł, na przykład, demaskował ostatnio w "Machinie" (sierpień 98) najbardziej znanych szarlatanów buddyzmu tybetańskiego. W czołówce wylądował, obok szkockiego hydraulika-mitomana, podającego się za inkarnowanego lamę, i Stevena Seagala, który inspiruje raczej efektownymi kopniakami niż wglądem w oświeconą naturę umysłu, Ole Nydahl.
Lama Ole Nydahl był, wraz z żoną, jednym z pierwszych zachodnich uczniów XVI Gyalwa Karmapy, głowy i dzierżawcy linii przekazu jednej z czterech głównych szkół buddyzmu tybetańskiego, Kagyu. Na jego prośbę, po uzyskaniu tytułu lamy, naucza buddyzmu tybetańskiego na całym świecie od ponad dwudziestu lat i założył do tej pory dwieście czterdzieści ośrodków. Adam Kozieł był zaś, przez wiele lat bliskim uczniem Lamy Ole oraz członkiem władz Związku Buddyjskiego Karma Kagyu, z którego został usunięty w 1992 roku, po nieudanej próbie przejęcia władzy, o czym nie wspomina w swoim krytycznym artykule, w którym niezbyt pochlebnie wyraża się o swoim dawnym nauczycielu.
Skąd wzięło się to nagłe zainteresowanie Tybetem i wywodzącym się stamtąd buddyzmem Diamentowej Drogi? Tybet był przez wieki zupełnie odizolowany od reszty świata. Dzięki temu udało się tam zachować unikalny, żywy strumień nauk Buddy przekazywanych bezpośrednio z nauczyciela na ucznia nieprzerwanie od VIII wieku n.e. Nie było to możliwe w sąsiednich Indiach regularnie niszczonych przez najazdy muzułmanów.
"Odkrywanie" Tybetu przez Zachód rozpoczęło się na przełomie XIX i XX wieku, przy okazji rywalizacji Wielkiej Brytanii i Rosji o strefy wpływów w tym rejonie. Następnie podążyli tam mistycy i teozofowie, którzy snuli opowieści o lewitujących joginach i ich nadprzyrodzonych mocach, karmiąc tym wyobraźnię zachodnich czytelników. Jednak jeszcze przez bardzo długi czas Tybet pozostawał w kręgu zainteresowania jedynie bardzo wąskiego grona. Sytuacja diametralnie się zmieniła po przyznaniu XIV Dalaj Lamie pokojowej nagrody Nobla w 1989 roku, w wyniku czego stał się on ulubieńcem międzynarodowej społeczności, polityków i mediów. Od tej pory buddyzm tybetański kojarzy się przede wszystkim z chińską okupacją Tybetu i łamaniem praw człowieka. Sprawa jest bardzo poważna, eksterminację Tybetańczyków można porównać ze względu na jej skalę do Holocaustu, a unikalna kultura, w tym buddyzm, jest systematycznie i w planowy sposób niszczona. Dlatego też każde działanie, które temu przeciwdziała, jest potrzebne.
Nie oznacza to jednak, że jest to jedyny sposób przynoszenia pożytku, wystarczy przeczytać pierwszą lepszą gazetę, aby przekonać się, że cały świat jest pełen cierpienia. Zastanawiające jest jednak to, że nie pojawia się ono jedynie w miejscach, gdzie panuje głód, wojny i inne nieszczęścia, lecz że znamy je równie dobrze my, mieszkańcy demokratycznych i w miarę dostatnich krajów Zachodu. Nauki o cierpieniu stanowią jedną z podstawowych nauk Buddy. Wynika z nich, zupełnie odmiennie niż w tradycji katolickiej, gdzie jest ono czymś szlachetnym i potrzebnym, że cierpienie jest jedynie stanem umysłu, na który nie mają wpływu okoliczności zewnętrzne. Inaczej mówiąc, zależnie od naszego nastawienia, to samo zdarzenie może być dla nas prawdziwym koszmarem lub ekscytującą przygodą. Istnieją metody pracy z umysłem, dzięki którym sami możemy więc decydować, że uczestniczymy jedynie w komediach życia, a unikamy tragedii. Z czasem możemy osiągnąć ponadosobisty stan, w którym jesteśmy jak właściciel kina. Wyświetlane są w nim różne filmy, czasem śmieszne, czasem smutne, a my potrafimy równie dobrze się nimi bawić. Jest to możliwe jeśli utrzymujemy właściwą motywację, przynoszenia pożytku innym. Wówczas okazuje się, że każda sytuacja może być pełna znaczenia i być jednocześnie źródłem rozwoju.
Dlatego zachowanie buddyzmu Diamentowej Drogi przez przeniesienie go na Zachód jest głównym celem aktywności Lamy Ole, ważniejszym niż jakakolwiek działalność polityczna, choćby tak szlachetna, jak obrona wolnego Tybetu.
Nie po raz pierwszy nauki Buddy są przenoszone w rejony zupełnie odmienne kulturowo, początkowo rozwinęły się w Indiach i dopiero około roku 750 n.e. trafiły do Tybetu, gdzie przekazywane były do dnia dzisiejszego, a obecnie są zagrożone w związku z chińską okupacją. Jest to okazja, aby "przewietrzyć" buddyzm i oddzielić to, co jest naprawdę istotne, od zbędnych, kulturowych naleciałości. Dzieje się to stopniowo, pod okiem najwyższych tybetańskich lamów linii Kagyu, którzy, z większym lub mniejszym powodzeniem, również przystosowują się do nowych warunków. Na przykład muszą się przyzwyczaić, że klaskanie, które jest starym tybetańskim sposobem odpędzania demonów, towarzyszyć im będzie jako wyraz uznania po każdym interesującym wykładzie. Muszą przyjąć do wiadomości, że mnisi styl i długie odosobnienia, z różnych powodów nie pasują do zachodniego trybu życia, również dlatego, że pojawiły się bardziej nowoczesne metody antykoncepcji. Wreszcie muszą mieć świadomość, że buddyzm na Zachodzie nie jest oparty na skostniałej, hierarchicznej strukturze właściwej dla instytucji od wieków zakorzenionej w jednym miejscu, lecz jest oparty na przyjaźni i idealizmie ludzi prowadzących ośrodki, oraz że jest wolny od politycznych ambicji.
Jednocześnie pierwszy kontakt z buddyzmem Diamentowej Drogi zwykle nie jest również łatwy dla ludzi Zachodu. Oni również muszą się wykazać otwartością na odmienności kulturowe, co wymaga pewnej determinacji, zwłaszcza na początku, gdy wszystko wydaje się trochę straszne, trochę śmieszne. Z czasem jednak okazuje się, że chodzi wyłącznie o to, aby przynosić pożytek innym i przy okazji samemu się rozwijać w codziennych, życiowych sytuacjach. Nie jest do tego potrzebne golenie głów, kadzidła, bębenki i dęcie w trąbki ani uciekanie od normalnego, świeckiego życia.
Bardzo ważny, zwłaszcza w linii Kagyu, jest kontakt z nauczycielem. Tymczasem wielu ludzi razi bezpośredni, świeży styl Lamy Ole. Burzliwa przeszłość, o której otwarcie opowiada, skoki bungee z uczniami czy dziki taniec, aby uczcić zakończenie kolejnego kursu medytacyjnego, niezbyt pasuje do ich wyobrażenia o buddyjskim mistrzu. W dodatku Lama Ole nie zawsze mówi miłe rzeczy, które chciałoby się usłyszeć. Wręcz przeciwnie, zwykle na wykładach wegetarianom odpowiada, że jedzenie mięsa wyrabia współczucie, rastamanom, żeby nie przesadzali w naśladowaniu afrykańskich zwyczajów, a z dogmatów żartuje przede wszystkim przed audytorium wychowanym w tradycji katolickiej. Do tego dodaje szczyptę braku poprawności politycznej i jeden dowcip o seksie, co powoduje, że znikają siostry Michaele, Adamowie Koziełowie oraz wszyscy ci, którzy mają zbyt sztywne lub skrajne poglądy. Zostają zaś ludzie o "zwyrodniałych duszach", potrafiący samodzielnie i krytycznie myśleć, którzy wolą wiedzieć, niż wierzyć. I o to chodzi. Buddyzm nigdy nie miał ambicji misyjnych i z założenia nie jest stworzony dla wszystkich. Przyjęcie na siebie pełnej odpowiedzialności za to, co nam się przydarza, bez możliwości zwalenia całej winy na nerwowego szefa, trudną żonę, czy ciężkie dzieciństwo nie jest łatwe. Każdy powinien więc wybrać to, co mu najbardziej odpowiada.
Dokonując tego wyboru strzeżmy się jednak groźnych sekt i fałszywych guru. Nie dajmy się również zbyt łatwo nastraszyć nawiedzonym siostrom zakonnym i sfrustrowanym aktywistom. Najlepiej opierajmy się na własnym, zdrowym rozsądku, a w razie wątpliwości sprawdźmy, czy osoby, które mają zostać naszymi duchowymi nauczycielami, są obdarzone poczuciem humoru i czy zdecydowalibyśmy się kupić od nich używany samochód. Powodzenia.