Poła w SamarzeAutor: Ania Bujak i Magda Brzozowska
Kochani - byłyśmy w Rosji. Ogólnie naszą wyprawę tam można by zatytułować "Podróż mistyczna Anny B. i Magdy B. na wschód".
Od drugiego września 1997 roku odbywał się w Samarze kurs poła.
Nikt nie wierzył, że z Rosji można wrócić. Kiedy jechałyśmy autostopem do Przemyśla, każdy kolejny zabierający nas kierowca,
gdy dowiadywał się jaki kraj jest naszym celem, popadał w rodzaj histerii lub szoku i szczerze nam doradzał, byśmy prędko
zmieniły decyzję. Pozostałyśmy niezłomne. Około godziny pierwszej w nocy wysiadłyśmy we Lwowie.
Na zwiedzanie Lwowa miałyśmy jeden dzień. Byłyśmy zaskoczone, iż tak niewiele różni się on od Krakowa - te same wąskie uliczki
biegnące w kierunku rynku, ten sam galicyjski kameralny klimat, świat sztuki, kawiarnie, grupa znajomych artystów z lwowskiej
sangi. Tylko przedmieścia jakby biedniejsze - puste sklepy przypominają Polskę z okresu stanu wojennego. Jak nam później powiedział
pewien Rosjanin, Lwów jest jednym z podstawowych problemów Ukrainy. Jest on zakorzeniony w zupełnie innej, środkowoeuropejskiej
kulturze, a jego mieszkańcy mają inną mentalność niż ludzie żyjący w miastach związanych z tradycją i historią Rusi Kijowskiej.
Lwów to nie jest Ruś Kijowska, to samodzielne ciało wyodrębnione z jednolitego organizmu Ukrainy.
Wśród Lwowiaków czułyśmy się jak w rodzinie. Zarówno z Ukraińcami jak i Rosjanami Polacy mogą z dużą łatwością się porozumieć.
Jesteśmy do siebie podobni i podobnie przeżywamy świat. Silne uczucia, pragnienie wolności, fantazja, chęć i łatwość dawania
i wreszcie głębokie oddanie dla lamy - to rzeczy, które nas łączą.
Kiedyś zapytałyśmy Romana - szefa lwowskiej sangi - co jest najmocniejszą stroną Ukraińców i jaki jest ich podstawowy lęk.
Odpowiedział, że najbardziej ludzie boją się tam głodu i mimo, że jego pokolenie nigdy w bolesny sposób głodu nie doświadczyło,
to jednak istnieje historyczna, zbiorowa pamięć, w której ten lęk jest zakodowany. Natomiast ich zdecydowanym i przebijającym
wszystko atutem jest świadomość własnej wolności. Ukraina nigdy nie pogodziła się zależnością państwową i zawsze istniał tam
wyraźny tręd niepodległościowy. W porównaniu z Białorusią, dla której, po odłączeniu się od ZSRR, suwerenność nie była jakąś
szczególną wartością i która ponownie chciała połączyć się z Rosją - Ukraina wypada bardzo korzystnie. Nota bene - na Białorusi
Dharma nadal się nie rozwija.
Kochani - jeśli macie jakiś pomysł na to jak można by pomóc sangom ukraińskim - to zrealizujcie go. Trudno sobie wyobrazić
z jaka skalą problemów ekonomicznych borykają się tam ludzie. Z jednej strony wielu praktycznych rzeczy muszą się jeszcze
nauczyć, z drugiej jednak trudno jest zrobić coś z niczego. Trudno jest znaleźć środki na finansowanie buddyzmu w obliczu
gospodarki, która - mimo iż szumnie nazywa się wolnorynkową - w rzeczywistości jest od niej bardzo daleka. Nie wiemy jaka
będzie sytuacja prawna Ukrainy w momencie, gdy ten artykuł ukaże się na łamach "Diamentowej Drogi", ale jeszcze w momencie
gdy tam byłyśmy, żadna osoba prywatna ani stowarzyszenie nie mogły kupować ziemi na własność. Jak tu budować wolny rynek,
kiedy jeden z jego kamieni węgielnych - prawo do własności prywatnej ziemi - nie został jeszcze wmurowany? Lama Ole również
zwrócił nam uwagę na to, że dobrze by było, gdyby Polska, jako kraj bardziej osadzony i zakorzeniony w buddyzmie, pomogła
Ukrainie. Nie chodziło mu tylko o pomoc materialną, ale także o dzielenie się naszym cennym doświadczeniem w budowaniu mocnej
i stabilnej sangi, zakładaniu ośrodków a także ich organizacji.
Szczególną atrakcją naszego pobytu we Lwowie, była papuga, a raczej papug należący do Romana. Papug ten imieniem Kiesza (co
jest skrótem od imienia Innocenty) mówił mantry "KARMAPA CZIENNO" i "OM MANI PEME HUNG". Na tym nie koniec - po swoich sesjach
medytacyjnych (chyba w ramach oczyszczeń) zaczynał drastycznie rzucać się po klatce i wyrywać sobie pióra. Kiesza był praktycznie
pozbawiony piór - nie miał ogona ani skrzydeł. Posiadał tylko resztki pierza w tych miejscach, których nie mógł dosięgnąć
dziobem. Sprawiał wrażenie istoty mocno sfrustrowanej faktem posiadania ptasiego ciała.
Kolejny etap stanowiła podróż pociągiem na trasie Lwów - Charków. Był to dobry sprawdzian tego, czy potrafimy zobaczyć wałęsające
się po ścianach karaluchy i toaletę w wagonie jako czystą krainę.
Ogólnie mówiąc, w tamtejszych dalekobieżnych pociągach panuje atmosfera biesiady. Pasażerowie cały czas wspólnie jedzą, piją
herbatę i alkohol. Wzajemnie częstują się i zapraszają do stolików. Nawiązanie znajomości przychodzi im z łatwością. Na każdym
dworcu do drzwi garną się miejscowi ludzie, którzy starają się sprzedać podróżnym coś do jedzenia. Od "chariaczich czikurików",
czyli gorących pierogów, przez raki, ryby, kurczaki, pomidory, paprykę i jabłka, drożdżówkę, naleśniki z bitą śmietaną i eklery
po "konfiety" i "morożenoje". I wszystko jest bardzo tanie. Już wiecie, że nie można nie jeść w ukraińskim pociągu. I mimo
że w pewnym momencie i lość "characzich czikurików", które wówczas zjadłyśmy, przekroczyła tygodniową dawkę żywieniową -
bawiłyśmy się świetnie. Wspólne jedzenie posiłków wzmacnia więzi.
Nadchodził wieczór a wagon tonął w ciemnościach. Nasz niezawodny kierownik wycieczki Roman wraz ze swoim żeńskim alter ego,
Anią wybrali się do pani kierownik wagonu z prośbą, żeby zapaliła światło. Ona jednak odparła, że nie może tego zrobić, gdyż
jest to wagon dla osób, które uprawiają seks. Tym sposobem skutecznie ucięła jakiekolwiek narzekania.
Na jedną dobę zatrzymaliśmy się w Charkowie. Prawie przez całą noc język polski, ukraiński i rosyjski przeplatały się ze sobą
w małej kuchence charkowskiego mieszkania naszego kolegi Dimy.
Na granicy ukraińsko-rosyjskiej ukraiński celnik wymyślił parę pseudoproblemów. Zarzuciła nam między innymi, że nasz przejazd
przez jego kraj trwał zbyt długo (nie mógł trwać krócej, ponieważ kupiłyśmy bilety nie na te pociągi, na które chciałyśmy,
lecz na te, na które mogłyśmy je dostać), po czym zabrał nam paszporty i dramatycznym krokiem wyszedł z wagonu. Zastosowałyśmy
metodę rozpuszczania celnika w światło i ze spokojem wróciłyśmy do swoich zajęć. Prawo i tak było po naszej stronie, ponieważ
zostało już podpisane porozumienie, na mocy którego Polacy mają prawo wyjeżdżać na Ukrainę w celach turystycznych i tranzytowych
kiedy chcą i na jak długo chcą i bez żadnych wiz/voucherów ani zaproszeń. Cały zrobiony przez celnika teatr zniosłyśmy nieporuszone,
gdyż wiedziałyśmy, że chodzi tu o pokazanie nam - obcokrajowcom, że granica ukraińsko-rosyjska istnieje naprawdę.
Z kolei spotkanie z celnikiem rosyjskim było czystą przyjemnością. Podszedł do nas, ściągnął czapkę, przedstawił się i grzecznie
zaprosił nas do biura. Gdy wysiadałyśmy z pociągu podał rękę każdej z nas - jego maniery były bez zarzutu. Był prawdziwym
romantycznym dżentelmenem. I tak zaczęła się Rosja.
Rosja to przestrzeń, niekończące się równiny. Jest to doświadczenie, które budzi ogromną radość. Równiny w Polsce nie wydają
się tak potężne, linia horyzontu tak odległa, a wyznaczony przez nią okrąg tak bezmierny. Ogromne równiny Rosji są "wyzwalające".
Zastanawiałyśmy się, jak funkcjonuje umysł człowieka, który urodził się na stepie i każdego ranka wychodząc z domu lub z namiotu
widział nieograniczoność. Napęczniały kolos błękitnego nieba, który sprawiał wrażenie, że zaraz zawali się na głowę, gdyż
jest zbyt potężny by utrzymać się na górze i... brak właściwie widnokręgu! No limits! Co za rozmach! Chciałyśmy skakać i krzyczeć
z radości gdyż nie przychodziło nam do głowy jak możemy jeszcze wyrazić to co przeżywamy.
Płynąca zakolami, rozległa, rozlewająca się Wołga, prawdziwie rosyjskie, zatopione w popołudniowym słońcu "diriewnie" i rozwalający
się autobus, który wiózł nas do Samary - każdy moment tej podróży wspominamy ze szczęściem w sercu. I wreszcie ośrodek, w
którym odbywała się poła, położony nad Wołgą w paśmie gór Ziguli. Na brzegach Wołgi, w kilkumetrowych odstępach, cały czas
płoną olbrzymie ogniska, pełniące funkcję latarni dla płynących statków. Z nasze go punktu obserwacyjnego widać było dwie
wielkie, wzbijające się w górę i nigdy nie gasnące pochodnie. Ładny widok - zwłaszcza nocą.
Lama Ole nie traktuje Rosjan ulgowo. Wchodząc do gompy na swój pierwszy w czasie kursu wykład miał wyraz twarzy surowego ojca,
który uważnie przygląda się temu, jak jego uczniowie wzrastają. Zarówno wobec nas jak i naszych wschodnich kolegów nasz nauczyciel
często stosuje "metodę kija", co zresztą dobrze świadczy o sile naszych więzi z lamą. Chyba potrafimy znieść krytykę lekko
i z poczuciem humoru, no i wyciągnąć z niej wnioski...albo i nie wyciągnąć! Rosjanie to żywioł, którego energię trzeba umiejętnie
ukierunkować.
Głównym tematem poła była mająca właśnie wejść w życie ustawa faworyzująca cerkiew prawosławną i bardzo ograniczająca swobodę
innych religii. Lama Ole często dawał lekcje świadomości obywatelskiej, tłumaczył pojęcie demokracji oraz demokratycznych
swobód i obowiązków. Mówił o tym, czym jest odpowiedzialność za budowanie własnej wolności we własnym kraju. Mogliśmy tylko
podziwiać pracowitość Saszy - szefa rosyjskiego Karma Kagyu, który wraz z Tomkiem Lehnertem dzielnie stawiał czoła bieżącym
wydarzeniom.
Sama poła trwała dość krótko, o dzień krócej niż przewidywał oficjalny plan. Mimo to kurs był intensywny, skuteczny i pozostawił
po sobie dużo dobrych wrażeń.
Pewnego chłodnego wieczoru otuleni w śpiwory i przytuleni do siebie ludzie zaczęli zasypiać na wykładzie. Lama Ole poprosił,
ich żeby w miarę możliwości usiedli i zaczęli słuchać, bo temat jest ważny, a nie ma czasu na powtórkę. W momencie gdy to
mówił, nagle włączył się w jego zegarku sygnał budzika. Zdezorientowani ludzie przebudzili się natychmiast, a Ole prostolinijnie
stwierdził: "Mój zegarek bierze to co mówię zbyt serio" i wyłączył sygnał.
W tej chwili w Rosji na Ałtaju dobiega końca budowa ośrodka odosobnieniowego. Miałyśmy okazję oglądać film video pokazujący
samą budowę i Ałtaj.
Jest to jedno z tych miejsc związanych z Dharmą, do których nie można nie pojechać. Krystalicznie czysta woda i powietrze,
zapierające dech w piersiach krajobrazy i wzbudzająca podziw postawa przyjaciół z Nowosybirska, którzy prawie zupełnie sami
ten ośrodek zbudowali. Lama Ole systematycznie odwiedza Ałtaj - bardzo lubi to miejsce. Koordynatorem całego przedsięwzięcia
jest szef nowosybirskiej sangi, dwudziestopięcioletni Ilia. Posiada on niezwykła umiejętność zjednywania ludzi dla swych pomysłów
i jest jednym z obiecujących młodych lwów buddyjskiej Syberii. Swoje obecna zadanie przejął po zmarłym niedawno przyjacielu,
Dimie, który za rzadko zapinał pasy bezpieczeństwa. Lama Ole opowiadał nam o tym wypadku w Kucharach.
Nowosybiracy to połączenie błyskotliwej inteligencji, syberyjskiej siły i rosyjskiego oddania dla nauczyciela. Mają duży,
ugruntowany potencjał. Jak sami mówią - każdy kto pojedzie na Syberię znajdzie tam partnera. Rzeczywiście w tych ludziach
trudno się nie zakochać. Przy ich umiejętnościach otwierania serc środkowoeuropejskich braci (i sióstr!), powyższe stwierdzenie
musi być prawdą. Są prostolinijni, bezpośredn i i obdarzają komfortem prawdziwego i szczerego kontaktu. Spotkanie z nimi,
to nie powierzchowna znajomość, lecz zawsze głęboki dialog - od razu czuje się prawdziwe bogactwo "rosyjskiej duszy". Dobrze
jest pobyć z ludźmi, którzy są na tyle silni, by w pełni spotkać się z drugim człowiekiem.
Takie doświadczenia pozostawiają w pamięci trwałe ślady. Następnym razem chcemy pojechać dalej - do Nowosybirska, Irkucka
i Władywostoku.
Zaskakująca była dla nas także rosyjska gościnność. Mimo że nie wykupiłyśmy sobie kartek na posiłki, nigdy nie byłyśmy głodne
- ciągle ktoś nas gdzieś zapraszał, czymś częstował, albo oddawał swoją porcję kolacji czy obiadu. Wzajemne dawanie sobie
jedzenia jest tam normą i zwyczajem. I to chyba nie tylko wśród buddystów. Kiedyś, gdy jechałyśmy autobusem, podeszła do nas
pewna staruszka i zamieniwszy z nami kilka zdań dała nam butelkę wody, abyśmy miały co pić w czasie podróży. Często doświadczałyśmy
tego rodzaju gestów.
Chociaż kurs poła był krótszy od przewidywanego, zostałyśmy jeszcze jeden dzień dłużej, aby wykorzystać nasz czas do końca.
Po intensywnej całonocnej imprezie złożyłyśmy namiot i ruszyłyśmy w drogę powrotną.
Kiedy myślicie o dwóch młodych dziewczynach podróżujących samotnie przez Rosję, być może stają wam przed oczami wszystkie
przerażające sceny, które widzieliście w "Panoramie" czy "Teleekspresie", dotyczące życia w kraju naszych wschodnich sąsiadów.
Możecie nam wierzyć lub nie, ale nie uprowadziły nas mafie, ani rosyjska ani ukraińska, nie okradziono nas ani nie zastrzelono.
Na granicy ukraińsko-polskiej zgodnie z opowieściami, które słyszałyśmy wcześniej, mogłyśmy się spodziewać tylko tego, że
podejdzie do nas mężczyzna z kałasznikowem i zażąda 100$ okupu za przejazd. Mimo to (a może właśnie dlatego) zdecydowałyśmy
się przekroczyć granicę autostopem. I znowu wszystko potoczyło się gładko. Przez granicę przewiózł nas pewien zadziwiająco
dobry bodhisattwa. Dzięki niemu bezpiecznie, komfortowo i szybko (miejsce na przedzie wielokilometrowej kolejki przygraniczynej
po prostu sobie "kupiliśmy") znalazłyśmy się po stronie polskiej.
Gdy dojeżdżałyśmy do domu w uszach słyszałyśmy jeszcze dźwięki pudży Mahakali, którą śpiewaliśmy stojąc stłoczeni wokół Lamy
Ole i zamknięci w mocnym uścisku jego ochraniających ramion.
Lama Ole zawsze reklamuje wyjazd do Rosji jako prawdziwie męską przygodę. My tę przygodę mamy już za sobą. Poznałyśmy ten
kraj i wiemy, że będziemy do niego wracać - by nasycić się jego bogactwem i naładować potężną energią.